Wszystko zaczęło się parę lat temu, a dokładnie ponad cztery.

Zbliżały się moje urodziny, które wypadają w środku lata, a konkretnie ósmego sierpnia. Jakiś miesiąc przed magiczną datą żona, jak co roku zadała mi sprytne pytanie : „Kochanie, co byś chciał dostać na urodziny ?”

To był taki moment w moim i w naszym życiu, że powodziło nam się całkiem nieźle i niespecjalnie potrzebowałem kolejnego krawata, spinek do koszuli,  wody toaletowej, czy innego gadżetu. Dyplomatycznie więc odpowiedziałem jej : „daj mi chwilę czasu, pomyślę…” No i po paru dniach mój wrodzony geniusz i nabyty spryt dały znać o sobie po raz kolejny : „Kochanie, poproszę o nową piłeczkę golfową, a najlepiej dwie, albo trzy” – powiedziałem. Spryt polegał na tym, że nie chodziło mi o zwykłą nową piłeczkę, czy nawet całe pudełko tych piłeczek, choćby najlepszych, choćby z moim imieniem  lub moim logo – W.P. – umieszczonym na nich, nie, nie. Od kilku lat zacząłem zbierać, jako hobby, piłeczki z logo pola golfowego, na którym zagrałem (prawie każde pole golfowe na świecie, umieszcza na piłeczkach, które sprzedaje u siebie w sklepie, czyli w pro shopie, swoje logo). Miałem już ponad dwieście piłeczek, które pięknie wyeksponowane, w zrobionej na zamówienie przez najlepszego stolarza w Polsce Stasia Dawidczyka, specjalnej szafce, zdobiły moją ścianę w gabinecie, w pracy. Byłem więc najarany na dołożenie kolejnych, do mojej rosnącej kolekcji. Było więc oczywiste – i dla mnie i dla mojej kochanej żony – że prośba o prezent w postaci nowych piłeczek, nie oznacza nic innego, jak wspólny wyjazd z zagraniem paru nowych pól. No i tak się stało – polecieliśmy na przedłużony weekend do Sztokholmu, połaziliśmy po pięknym mieście, odwiedziliśmy parę muzeów i parę dobrych knajpek i oczywiście zagraliśmy trzy nowe pola. Żyć, nie umierać – wspólnie spędzony miły czas, nowe doświadczenia i wspaniały prezent urodzinowy (szkoda tylko, że sam musiałem za niego zapłacić; życie jest jednak brutalne..) w postaci aż trzech piłeczek golfowych, każda z logo pola, na których zagraliśmy.

Tak nam się to spodobało, że postanowiliśmy co roku kontynuować ten zwyczaj.

W kolejnych więc latach spędziliśmy trzydniowy weekend urodzinowy w Brukseli, potem nad jeziorem Como, koło Mediolanu, a w tym roku nasz wybór padł na Amsterdam.

 

Holandia, czyli Oranje.

Byłem tam już parę razy w swoim życiu, zawsze służbowo i zawsze bez wystarczającego czasu, żeby lepiej poznać to miasto i nigdy wcześniej nie grałem tam w golfa.

Zabierając się za planowanie podróży zasięgnąłem informacji od swojego guru od miejsc, hoteli, knajp i klubów gdzie się bywa – czyli od Marcina Tyszki, jednego z najlepszych polskich fotografów modowych, „z okładkami” w Vogue. Elle, Cosmopolitan i wielu innych światowych magazynów. „Amsterdam” – upewnił się – „tam jest tylko jeden hotel – Conservatorium”. Aha, powiedziałem i zarezerwowałem pokój.

To rzeczywiście miejsce magiczne – zaprojektowany przez Daniela Knuttel’a i wybudowany pod koniec XIX w., był siedzibą banku aż do 1978 roku, a potem przez kilka lat stał pusty. Po modernizacji budynek stał się siedzibą konserwatorium mieszcząc trzy muzyczne instytuty. W 2008 roku odkupiony przez The Set Hotels i przeprojektowany przez Piero Lissoni stał się luksusowym hotelem, łączącym tradycję i dziedzictwo architektury holenderskiej z super nowoczesnym designem.

Położony w samym centrum Amsterdamu, tuż obok muzeum Van Gogha jest idealną bazą wypadową do zwiedzania miasta, a jednocześnie przytulnym lokum z super knajpką w środku, paroma barami, paroma boutiq’owymi sklepami i niepowtarzalną atmosferą. Mieliśmy jednak spore zastrzeżenia do urządzenia pokoju, gdzie funkcjonalność została podporządkowana designowi i gdzie nawet nie było nawet jak się porządnie rozpakować.

 

Holandia, a właściwie Królestwo Niderlandów, to niewielki kraj w Europie z kilkoma krajami składowymi na Karaibach – mi.in. Aruba, Curacao,  Antyle Holenderskie, część Sint Maarten; o powierzchni 41,5 tys. km 2, co odpowiada mniej więcej 1/8 terytorium Polski, ale dość gęsto zaludniony, z populacją ponad 17 mln mieszkańców.

Kiedyś (XVI-XVII w.) potęga z wieloma koloniami na świecie, obecnie spokojny, bogaty kraj pracujących ludzi, bardzo tolerancyjny, wydzierający morzu kolejne kawałki ziemi – tzw. poldery.  Płasko, zielono, dużo kanałów, dużo wiatraków, dużo rowerów. Słynie z upraw kwiatów, głównie tulipanów, piwa Heineken, matiasów – czyli młodych śledzi, firmy Royal Dutch Shell (brytyjsko holenderska spółka petrochemiczna), sabotów czyli drewnianych chodaków na grubej podeszwie, malarstwa z takimi artystami jak : Vermeer, Van Eyck, Bruegel, Bosch, Rubens no i oczywiście Rembrandt i Van Gogh. W Hadze mieści się Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości.

 

 

Amsterdam.

Stolicą Holandii jest Amsterdam, choć to w Hadze mieście się rząd, parlament i urzęduje rodzina królewska.

Amsterdam zwany jest Wenecją Północy. Leży nad rzeką Amstel i stąd wywodzi się jego nazwa : „dam” to z holenderska tama, tama na rzece Amstel,  czyli Amsteldam i taka była pierwotna nazwa tego miasta założonego w XIII w.

Przecinają go 160 kanały, z których trzy największe, w formie półksiężyców to Herengracht, Keizergracht i Prinsengracht, położone prawie równolegle do siebie i połączone promieniście mniejszymi.

Amsterdam jest centrum życia kulturalnego, ale to również ważny ośrodek morski (z jednym z największych portów w Europie), przemysłowy i naukowy.

 

Po około dwu godzinnym locie, wylądowaliśmy na lotnisku Schiphol i po odebraniu auta byliśmy już po dwudziestu paru minutach w hotelu. Krótki spacer po okolicy, mały drink w barze hotelowym i spać.

 

Dzień 1.

Rano golf na polu Kennemer Golf & Country Club w Zandvoort koło Haarlem. Pole takie sobie. Lunch w hotelu i na spacer nad kanały. Jak się okazało, czego nie wiedzieliśmy wcześniej, tego dnia, a była to sobota szóstego sierpnia, odbywała się Canal Parade, niejako kończąca tygodniowy Amsterdam Gay Pride / EuroPride 2016. To wydarzenie, a w zasadzie zjawisko na skalę europejską. Na setkach, choć wydaje mi się, że bardziej na tysiącach łódek i barek stojących lub wolno płynących, w zasadzie usiłujących płynąć po kanałach, tysiące ludzi. Niektórzy poprzebierani, niektórzy wręcz prowokujący swoim wyglądem, ale wszyscy roześmiani, szczęśliwi, zadowoleni, wyluzowani. Prawie na każdej łódce inna muzyka. Wszyscy tańczą, śpiewają. Kolorowo, wesoło. Chodziliśmy wzdłuż kanałów jak zaczarowani, patrząc, uśmiechając się, biorąc, choć trochę pasywnie, w tym wszystkim udział. Nie widzieliśmy agresji, chamstwa, niekulturalnego zachowania. A bawili się tam wszyscy i geje i lesbijki i heteroseksualni. Nikt nas nie zaczepiał, nikt nie był nachalny, wszyscy się pozdrawiali, pili głównie piwo i tańczyli. Wspaniały wieczór, do późna w nocy.

 

Dzień 2.

W niedzielę rano wyjazd do Halfweg na pole Houtrak Golf Club po kolejną zdobycz w postaci piłeczki golfowej z logo tego pola. Po grze szybki lunch, znowu w restauracji hotelowej, ale tym razem na tarasie i pędem do muzeum Van Gogha. Postaliśmy trochę przed chyba najsłynniejszym obrazie na świecie – Słonecznikach, obejrzeliśmy skrupulatnie resztę dzieł i spacerkiem poszliśmy dalej zwiedzać miasto.

Pod wieczór, jak już zgłodnieliśmy, to trochę losowo weszliśmy do restauracji Midtown Grill przy hotelu Marriott. Steki były palce lizać, a kropelka czerwonego wina dopełniła całości. Polecam. Syci i pełni animuszu, choć trochę zmęczeni postanowiliśmy spróbować niedozwolonego w wolnej sprzedaży  w Polsce, a powszechnie dostępnego w Amsterdamie ziółka, czyli marihuany. Holandia, chyba jako pierwszy kraj w Europie zalegalizował sprzedaż tego miękkiego narkotyku. Nasi synowie i ich koledzy byli już wcześniej parę razy w tym mieście i opowiedzieli nam co i jak. Zaczęliśmy więc poszukiwania coffe shopu, żeby zażyć zakazany owoc. Nie było z tym specjalnego problemu i za chwilę byliśmy we właściwym miejscu. Lekko się zdziwiłem, bo myślałem, że to forma kawiarenki, gdzie kupujesz przysłowiowego jointa, siadasz i sobie go palisz, a tu się okazało, że to zwykły sklepik. W środku  zrobił się mały problem, bo na pólkach było chyba ze 100 rodzajów marihuany do wyboru i koloru. Grzecznie więc podszedłem do lady i mówię do sprzedawcy : „słuchaj, chcieliśmy spróbować, a nie bardzo się na tym znamy i nie wiemy co wybrać”. Krótka rozmowa, parę pytań i dostaliśmy dwa jointy, jeden bez tytoniu dla mojej żony (nie pali papierosów) i drugi dla mnie z domieszką normalnego tytoniu. Wtedy się wygłupiłem, bo dalej bardzo grzecznie, zapytałem obsługującego nas faceta : „słuchaj, stary, gdzie możemy teraz sobie pójść, żeby zapalić ?” A on na to : „ale o co Ci chodzi ?”. No to mu uprzejmie tłumaczę, „że dziękuję za pomoc w wyborze towaru i że chciałbym teraz pójść zapalić, ale nie wiem gdzie wolno ?” Chwilę nie mogliśmy się porozumieć, ale w końcu dość zdziwiony odpowiedział : „stary, wyluzuj, możesz zapalić byle gdzie, na ulicy, w knajpce, w barze, byle na dworze.” Żona już mnie szturcha, mówiąc : „Wojtek, nie rób wiochy. Chodź stąd, przecież kupujemy towar legalnie, więc zapalimy go w dowolnym miejscu”. No więc trochę skonfundowany, zapłaciłem i wyszliśmy sobie na zewnątrz. Siedliśmy w pierwszej napotkanej knajpce z ogródkiem, zamówiliśmy po kieliszku białego wina i zajaraliśmy trawę.    Fajowo, nie ? Powrót do hotelu  zajął nam trochę czasu, bo po drodze zrobiliśmy sobie jeszcze dwa przystanki…. Ale było ekstra, choć chyba nie szedłem całkiem równym krokiem.

 

Dzień 3.

Pojechaliśmy jakieś 60 km na południowy zachód na pole Koninkiljke Haagsche G & CC, koło Den Haag. I to był strzał w dziesiątkę. Uznawane za najlepsze pole golfowe w Holandii, w 100% spełniło nasze oczekiwania. Położone na wydmach, tuż nad morzem, choć morza nie widać z żadnego dołka, okazało się prawdziwym rajem w sensie widoków, designu pola i przyjemności z gry. Niestety, nie zarezerwowałem wcześniej buggy, czyli małego samochodziku do jeżdżenia po polu i moja żona po przejściu dziesięciu dołków na piechotę, raz w górę, raz w dół, choć wg niej było cały czas pod górę, a cały czas ciągnęła dość ciężki wózek z kijami, zaczęła używać słów powszechnie uważanych za obraźliwe. Mieliśmy jednak fun z gry na tym polu, a super lunch na tarasie domu klubowego z widokiem na 18-y dołek zatarł niemiłe wrażenia z przejścia na piechotę po mocno pagórkowatym terenie, ładnych paru kilometrów. Lekko zmęczeni, choć bardzo szczęśliwi wróciliśmy do hotelu i po chwili relaksu ruszyliśmy żeby skonsumować główną atrakcję wyjazdu, dokładnie w dzień moich urodzin. A była nią wynajęta, prywatna łódka, coś jak gondola w Wenecji, tyle, że z małą kabiną w środku, ze stołem przygotowanym na kolację we dwójkę. Nasz przeuroczy opiekun, właściciel łódki zabrał nas w rejs po kanałach po Amsterdamie, racząc nas w drodze dobrym winem, pysznym jedzeniem zamówionym wcześniej zgodnie z naszym życzeniem i co najważniejsze opowieściami o miejscach, które mijaliśmy, o Amsterdamie, ludziach, kanałach, historii i innych ciekawych rzeczach. Mijaliśmy więc barki, na których żyją i mieszkają ludzie, historyczne budynki, ekskluzywne hotele, zwykłe domy, inne łódki, skrzyżowania kanałów, niezliczone mosty i mostki, dobre knajpki i setki innych ciekawych miejsc. To był uroczy wieczór, zapamiętam go na długo.

 

Dzień 4.

O szóstej rano pojechaliśmy na lotnisko, wróciliśmy do Polski, do domu i grzecznie poszliśmy do pracy.

Było super. Nie będę Was oszukiwać. Amsterdam jest magicznym miastem. Spędziliśmy trzy urocze dni grając w golfa – dostałem swój prezent urodzinowy w postaci trzech nowych piłeczek, co oznacza, że zagrałem na trzech nowych polach, z tego na jednym mega, fantastycznym, zobaczyłem na żywo Słoneczniki Van Gogha, poznałem piękne miasto, trafiłem na ekstra imprę na łodziach, na kanałach, miałem super, hiper wieczór urodzinowy. What else ?

 

Grajcie w golfa  !!!

Nie tylko dlatego, że golf jest trendy.

Grajcie, bo to piękny sport i daje okazję, żeby odwiedzać takie miasta i takie miejsca.

 

PASYN

 

 

 

You may also like

Comments are closed.