Jeden z moich ulubionych aktorów – Nick Nolte, w jednym z moich ulubionych filmów – 48 godzin powiedział w jednej ze scen: „Nie ma gorszej zimy niż lato w San Francisco”. Powiedział to, wychodząc z domu i wsiadając do swego błękitnego cadillaca deville cabrio classic. Musiał włożyć marynarkę na letnią koszulę, żeby mu nie było zimno. Coś w tym jednak może być, bo Marek Sowa, człowiek, który dał nam Golf Channel Polska, i który żyje pół na pół między SF i Warszawą, twierdzi to samo, choć… kocha to miasto również w lecie, z jego charakterystyczną mgłą i porywistym wiatrem znad Pacyfiku.

 

Hollywood rządzi się swoimi prawami i nie będę polemizował z dialogami w kultowym filmie. Na wszelki jednak wypadek, po raz kolejny, pojechałem do Kalifornii, żeby to samodzielnie sprawdzić. Nie chciałem ryzykować przenikliwego zimna w lecie, więc podróż zaplanowałem na koniec października. Najgorsze mrozy chyba już minęły, bo było koło 20 stopni Celsjusza.

 

Tym razem podróż zacząłem od San Francisco.

Miasto – czwarte co do wielkości w Kalifornii i trzynaste w Stanach Zjednoczonych – zostało założone niecałe 250 lat temu, pod koniec XVIII wieku.

Leży bliżej północnej granicy stanu, na półwyspie otoczonym przez Ocean Spokojny na zachodzie, zatokę San Francisco na wschodzie i cieśninę Golden Gate na północy.

Powszechnie kojarzy się ze stromymi ulicami, po których ciągle jeżdżą tramwaje linowe (Cable Car), jak z ubiegłego stulecia, i gdzie rozgrywały się liczne sceny pościgów samochodowych w różnego rodzaju filmach, ze słynnym Bullitt ze Steve’em McQueenem w roli głównej; z mostem Golden Gate; z więzieniem Alcatraz; z dzielnicą Chinatown, a także ze słynnymi uniwersytetami: Kalifornijskim w Berkeley i  Stanforda (leżącym między SF i San Jose).

To również miasto, które ze względu na usytuowanie na słynnym uskoku San Andreas, jest bardzo narażone na trzęsienia ziemi. Uskok należy do pacyficznego systemu rozłamów skorupy ziemskiej, ciągnącego się wokół Oceanu Spokojnego. Biegnie od przylądka Mendocino na północnym zachodzie po Zatokę Kalifornijską na południowym wschodzie i przedłuża się prawdopodobnie pod jej wodami w kierunku południowo-wschodnim.

Uskok San Andreas oddziela dwie, poruszające się w przeciwnych kierunkach, płyty litosfery: pacyficzną (po południowo-zachodniej stronie) i północnoamerykańską (po północno-wschodniej stronie). San Francisco znajduje się na północno-wschodnim skrzydle uskoku, tam gdzie wychodzi on w ocean, natomiast Los Angeles – na skrzydle południowo-zachodnim (pacyficznym).

San Francisco zostało prawie całkiem zniszczone podczas trzęsienia ziemi  w 1906 roku, a poważnie zniszczone pod koniec lat dziewięćdziesiątych XX wieku.

Kiedyś było znaczącym portem na zachodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. W drugiej połowie XX wieku aktywność portowa przeniosła się do niedalekiego Oakland, spadła liczba miejsc pracy związana z transportem morskim i przemysłem. Obecnie najważniejsze sektory gospodarki miasta to usługi finansowe (SF nazywane jest Wall Street Zachodu), turystyka i w coraz większym stopniu wysoka technologia – rosnąca liczba firm z pobliskiej Doliny Krzemowej wybiera właśnie San Francisco na swoje siedziby.

Gwałtowny rozwój przeżyły przedmieścia, a samo miasto znacznie zmieniło profil demograficzny, gdy na miejsce białej ludności napłynęli imigranci z Azji i Ameryki Łacińskiej. W tym samym okresie San Francisco stało się centrum amerykańskiej kontrkultury i ruchów liberalnych. Pisarze z generacji bitników skupieni w dzielnicy North Beach przyczynili się do rozkwitu tak zwanego „Renesansu z San Francisco”. Masowo do miasta napływali hippisi, zaludniając w latach 60. dzielnicę Haight-Ashbury, by w 1967 roku, podczas Lata Miłości, osiągnąć szczyt liczebności. W latach 70. XX wieku miasto było głównym ośrodkiem walki o prawa homoseksualistów. Dzielnica Castro przekształciła się w gay village, której znaczną część mieszkańców stanowili homoseksualiści lub sympatycy ruchów LGBT. W 1989 roku miasto nawiedziło trzęsienie ziemi Loma Prieta o sile 7,1 stopnia w skali Richtera, które spowodowało straty i ofiary w całym rejonie zatoki. W San Francisco wstrząsy uszkodziły Marina District i South of Market, a także spowodowały uszkodzenia autostrad miejskich.

Mnie osobiście San Francisco kojarzyło się jeszcze z dwiema rzeczami – słynnymi polami golfowymi: TPC Harding Park, Presidio, San Francisco GC i The Olimpic Club oraz opowieścią, jak to Larry Ellison, zapalony żeglarz, postanowił zdobyć Puchar Ameryki. Urodzony w Bronksie w NY, założyciel i główny udziałowiec Oracle Corporation, firmy wartej około 64 miliardów dolarów, nie mógł przeboleć, że America’s Cup, prestiżowe trofeum dla najszybszego jachtu regatowego na świecie, od paru lat należało do kogo innego: najpierw do Nowej Zelandii (1995 i 2000) – team Black Magic, a potem do Szwajcarii (2005 i 2007) – team Alinghi, i za punkt honoru postawił sobie odzyskanie pucharu. Problem polegał na tym, że wyzywającym (challengerem) musiał być klub jachtowy. Poszedł więc sobie Larry do San Francisco Yacht Club, najstarszego i najbardziej prestiżowego klubu żeglarskiego w tym mieście i powiedział, że chciałby zostać członkiem tego klubu, że chciałby wystartować w regatach o Puchar Ameryki pod banderą tego klubu i że chciałby, żeby jacht nazywał się Oracle. Wielce szacowny i bardzo zasłużony dla żeglarstwa i klubu prezes grzecznie mu odpowiedział, że do klubu zapisać się nie można, tylko trzeba złożyć podanie o przyjęcie, mieć dwóch rekomendujących, a potem trzeba czekać na decyzję zarządu, a co do nazwy jachtu, to też raczej nie, ale to sprawa drugorzędna. „OK”, powiedział Larry, „ale chyba wie pan, że nazywam się Ellison i jestem właścicielem Oracle”. „To miło, że pan się tak nazywa, ale to nie ma dla nas żadnego znaczenia, proszę złożyć podanie i czekać”.

Traf chciał, że rozmowę podsłuchał jeden z szeregowych pracowników Yacht Clubu, który miał kolegę w nieodległym Golden Gate Yacht Club, gdzie nie trzeba było chodzić w marynarkach, przy pomostach stały „zwykłe” jachty, a do klubu można było przyjść z ulicy i po prostu się zapisać. Opowiedział koledze co usłyszał, rada w radę poszli do kapitana klubu, a ten napisał mail do Larry’ego, że byliby zaszczyceni, gdyby zechciał do nich wstąpić, oraz że nie mają nic przeciwko nazwie jachtu Oracle. No i tak się stało. Larry został członkiem Golden Gate Yacht Club, ten zgłosił go jako wyzywającego aktualnego właściciela America’s Cup i w 2010 roku Yacht BMW–ORACLE wygrał puchar, który po kilku ładnych latach wrócił do Ameryki.

Życie lub – jak kto woli – Ameryka…

Miało być o golfie, a ja tu o żeglarstwie, przepraszam.

Koniec tego. Oblecieliśmy więc wszystko, co było do zobaczenia w SF, łącznie z wycieczką do Alcatraz, zwiedzaniem łodzi podwodnej, dwukrotnie – tam i z powrotem przejechaliśmy Golden Gate, poszliśmy na spacer na słynne nabrzeże – Pier 39 i Fisherman’s Wharf i zabraliśmy się do poważnych spraw.

Zagraliśmy, w kolejności – tu i wszędzie poniżej – rok założenia, architekt pola, green fee, rodzaj pola:

  1. TPC Harding Park – 1925 r., Willie Watson & Sam Whiting, 105 $, publiczne;
  2. Presidio GC – 1910 r., R.W.Johnstone & Willam MacEwan, 145 $, publiczne.

Pierwsze, położone nad jeziorem Merced, wśród lasów piniowych, ciekawie zaprojektowane i dość wysokiej jakości. Będzie gospodarzem PGA Championship w 2020 roku. Warto tu zagrać.

Drugie, położone blisko centrum miasta, na niewielkich wzgórzach, typu parkland, z licznymi drzewami eukaliptusowymi i panoramą na San Francisco z 9 i 18 dołka, oba par 5.

Pod koniec pobytu w SF dolecieli do nas nasi przyjaciele z Chicago. Spędziliśmy dwa dni razem, po czym z nieukrywanym smutkiem pożegnaliśmy żony i wzięliśmy się do prawdziwej roboty, a nie do marnowania czasu na jakieś głupoty; choć mieliśmy chwilę wahania, czy nie skoczyć jeszcze na dzień czy dwa do Napa Valley, żeby popróbować słynnych kalifornijskich win.

Cel wycieczki był jednak ustalony: Pebble Beach.

Życie nauczyło mnie, że przyjemności trzeba się nauczyć dawkować, więc nie spiesząc się, zatrzymaliśmy się parę razy po drodze i zagraliśmy po kolei:

  1. Half Moon Bay Links, The Ocean Course – 1997 r., Arthur Hills, 170 $, resort golfowy;
  2. Half Moon Bay Links, The Old Course – 1993 r., Arnold Palmer & Francis Duane, 150 $, resort golfowy.

Pole numer trzy wspaniałe, z zapierającą dech w piersiach osiemnastką, par 5, z oceanem po prawej stronie. Typowe pole links z kilkoma dołkami, z pięknym widokiem na Pacyfik. Trzeba na nim zagrać.

Pole czwarte typu parkland, z wieloma dołkami wśród albo wzdłuż domów, choć również z ładną 18., też nad oceanem. Bez żalu można jednak je sobie darować.

Następnie przejechaliśmy przez San Jose (mają tu swoje siedziby: Adobe SystemsBAE SystemsCiscoSunPower i eBay), gdzie jest 300 słonecznych dni w roku i najwyższy dochód na głowę w miastach powyżej 250 tys. mieszkańców w całych Stanach, głównie po to, żeby zaznaczyć swoją obecność w Dolinie Krzemowej, i od niechcenia zagraliśmy:

  1. Cinnabar Hills Golf Club – 1930 r., John Harbottle III, 82 $, publiczne.

Całkiem przyjemne pole z trzema dziewiątkami (Mountain, Canyon, Lake), nie najgorzej utrzymane i z ładnymi widokami na otaczające wzgórza.

Dawkując sobie stopniowo przyjemność, zanim jeszcze dotarliśmy do celu, postanowiliśmy zahaczyć o Santa Cruz i zagraliśmy :

  1. Pasatiempo Golf Course – 1929 r., Allister MacKenzie, 170 $, publiczne.

Jechaliśmy na to pole dość podnieceni z dwóch powodów. Po pierwsze, ze względu na projektanta – MacKenziego, który zrobił również design Cypress Point i Augusta National (współtwórca), a więc dwóch absolutnie topowych pól w USA, i który uznał, że Pasatiempo jest jego najlepszym projektem; a po drugie z uwagi na to, że to pole od wielu lat mieści się między 13, a 66 miejscem w rankingu najlepszych pól w Stanach (średnio między 30 a 40 miejscem, w kolejnych, rocznych rankingach). I tu spotkała nas niespodzianka, bo z ręką na sercu śmiało mogę powiedzieć, że grałem w USA na wielu piękniej ukształtowanych polach. Nie rozumiem tak wysokiej oceny tego pola. Jeden z moich dobrych kiedyś przyjaciół (notabene właściciel pięknego pola w Polsce) twierdzi, że jak ktoś (ja) gra tak słabo w golfa (to fakt) to nie może oceniać pól, ale zagrawszy na ponad 400 różnych polach w wielu krajach na całym świecie, muszę powiedzieć, że mam skalę porównawczą i nie zmieniam zdania co do tego pola. Dodam również, że trafiliśmy na dobrą pogodę, dobry nastrój i ocenialiśmy to pole razem, we trzy osoby, i mieliśmy podobne zdanie. A wypiaskowane greeny, na które trafiliśmy tego dnia, nie miały tu nic do rzeczy.

Trochę więc rozczarowani skierowaliśmy się w końcu do jednego ze słynniejszych resortów w USA i zameldowaliśmy się w The Lodge at Pebble Beach, ok. 210 km na południe od San Francisco, nad zatoką Monterey Bay (najtańszy pokój 840 $ za dobę, najdroższy – suita – 2780 $).

Cztery osiemnasto-dołkowe pola z najsłynniejszym PB Golf Links:

  1. Spyglass Hill Golf Course – 1966 r., Robert Trent Jones Sr, 395 $, resort golfowy;
  2. The Links at Spanish Bay – 1987 r., Tom Watson, Robert Trent Jones Jr, Sandy Tatum, 260 $, resort golfowy:
  3. Pebble Beach Golf Links – 1919 r., Jack Neville, Douglas Grant, 495 $, resort golfowy:
  4. Del Monte Golf Course – 1897 / 1902 r., Charles Maud, 110 $, resort golfowy.

Przyjechaliśmy wieczorem, poszliśmy grzecznie spać, a rano słyszę zza okna dźwięki kobzy. Wstaję, odsłaniam zasłony, i widzę „prawdziwego” szkockiego kobziarza, który chodzi przed hotelem, po trawie srebrzyście błyszczącej rosą, na tle skrzącego oceanu i przygrywa nam, dając znać, że czas wstawać i iść na golfa.

Postanowiliśmy zagrać najpierw na Spyglass (w ostatnim rankingu pól w Kalifornii miejsce 10.), potem The Links at Spanish Bay i na końcu Pebble Beach. Na Del Monte nie starczyło już czasu.

Spyglass Hill – wszystkie dołki nazwane imionami postaci i nazwami z Wyspy Skarbów. Pierwszy dołek, spektakularne par 5, biegnący w dół, dogleg zakręcający prawie 90 stopni w lewo, z trawą na fairwayu jak dywan i prawie perfekcyjną na greenie, już zapowiedział emocje. Dołek 3, krótkie par 3, grany w dół, wprost w kierunku oceanu, czy dołek 4 (Blind Pew), o którym Trent powiedział, że to jego najlepsze par 4. Początkowe wrażenia z gry na tym polu potwierdziły się. Jakość bez zarzutu. Nie uwierzyliśmy tylko starterowi, który uprzedził nas, że ptaki i wiewiórki kradną jedzenie z buggy. I oczywiście nam ukradły… Przez długi czas uznawane za 5 najlepsze pole publiczne w USA, obecnie na 73 miejscu wśród 100 najlepszych pól w Stanach według  Top100 Golf Courses.

The Links at Spanish Bay – pole jak pole, typu links, zagraliśmy i OK.

Pebble Beach Golf Links – pole legenda. US Open 5 razy: 1972 (Jack Nicklaus), 1982 (Tom Watson), 1992 (Tom Kite), 2000 (Tiger Woods), 2010 (Graeme McDowell) i kolejne zaplanowane na 2019 rok. Od 1947 roku miejsce corocznych rozgrywek PGA Pro-Am Tour (a traf sprawił, że piszę te słowa, zerkając co pewien czas na telewizor – Golf Channel Polska, gdzie właśnie toczy się kolejna edycja tego turnieju, zakończona dość niespodziewanym zwycięstwem Teda Pottera Jr, tuż przed wspaniale finiszującym, moim ulubionym, Philem Mickelsonem), PGA Championship w 1977 roku.

Buggy na tym polu nie istnieją. Można iść z torbą na plecach, wziąć trolley lub wynająć caddy. Zdecydowaliśmy się na trzecie rozwiązanie, wychodząc z założenia, że jeśli płacimy 495 $ (od kwietnia 2018 – 525 $) za green fee, to możemy dorzucić jeszcze parę dolarów za profesjonalne podpowiedzi, jak grać i jak czytać brake’i na greenie.

To była słuszna decyzja, choć kiedy zapytałem po grze swojego caddy, ile mu jestem winien, a on odpowiedział: „Sir, jak pan uważa, ale sądzę, że nie mniej niż 100 $”, to pomyślałem sobie, że prawie 600 dolarów za rundę na publicznym w końcu polu, to trochę drogo!

Caddy był nie tylko bardzo profesjonalny, ale też opowiedział nam wiele ciekawostek o polu, turniejach i graczach. W pewnym momencie mój przyjaciel zapytał go, ile kosztują, nieliczne zresztą, domy położone przy polu. Byliśmy akurat na 9. dołku i caddy wskazał stojący za nim, na samym klifie, ogromny dom, mówiąc: „O, ten jest akurat wystawiony na sprzedaż”. „OK”, odpowiedział mój przyjaciel i dalej dociekał: „Za ile?”. „Cena wywoławcza to 60 mln dolarów, sądzę, że sprzedadzą go za 50”, odpowiedział caddy. „No dobra”, powiedział mój przyjaciel, „to skoncentrujmy się raczej na grze”.

Pierwsza dziewiątka powala widokami i designem dołków. Po 10 pole oddala się od oceanu, ale zaraz dochodzimy do 14, długie par 5, stroke index 1. To dogleg w prawo z górką, na końcu za którą jest bunkier, a za nim green. Zagrasz za krótko – piłka cofnie się na fairway, trochę dłużej – jesteś w bunkrze, za długo – przelecisz green i jesteś w rough. Nie jest łatwo. Potem słynna siedemnastka, par 3, grana na wprost oceanu. Niewiele ponad 150 metrów z żółtych tee, ale jak wieje silny wiatr, a wieje często i to prosto w twarz, to niektórzy atakują green driverem lub 3 wood. No i na koniec spektakularny numer 18, par 5, dogleg w lewo, wzdłuż oceanu, z greenem otoczonym bunkrami.

 

Na tym polu jest wszystko, co czyni z golfa piękny sport: nienaganna jakość fairwayów i greenów, widoki, wyzwanie, trudne technicznie uderzenia i świadomość, że najwięksi golfiści świata wielokrotnie zostawiali tu łzy, pot, marzenia albo odwrotnie, doświadczali chwil szczęścia. Bajka.

Nic dziwnego, że to pole od wielu lat jest numerem jeden wśród pól publicznych w USA i na dziewiątym miejscu wśród wszystkich pól w Stanach Zjednoczonych w rankingu za ostatni rok. Drogo, nawet bardzo drogo, ale warto.

Jednego wieczoru zjedliśmy wspaniałe steki w restauracji na miejscu (to tam poznaliśmy przyjaciół z LA, dzięki którym zagrałem później na paru prywatnych super polach w Mieście Aniołów), a drugiego pojechaliśmy do nieodległego Carmel, do restauracji, której właścicielem jest Clint Eastwood (notabene członek Cypress Point – nr 3 na mojej liście marzeń). Nie zastaliśmy go jednak na miejscu. Może nie wiedział, że przyjeżdżamy na kolację, a może mu coś ważnego wypadło?

 

Trzeba było wracać do domu. Chciałem jeszcze napisać o Coachella Valley: La Quinta, Indian Wells, Palm Springs itd., bo to prawdziwa golfowa mekka kalifornijska, gdzie są 124 pola golfowe, jak podaje Golf Digest – największa koncentracja pól w USA, ale miejsca już brak, więc może będzie California Mon Amour, Part 3, a potem Arizona i Newada?

 

Pozdrawiam

Pasyn

Instagram: travelling4golf

Facebook, fanpage: Pasyn travelling4golf

Email: w.pasynkiewicz@upcpoczta.pl


 

 

 

You may also like

Comments are closed.