Są jeszcze setki miejsc w Europie gdzie chciałbym zagrać w golfa, choć coraz mniej jest krajów, gdzie moja golfowa noga jeszcze nie stanęła.

 

Bułgaria na pewno jednak nie była priorytetem w moich planach.

No, bo wiadomo – zimą najlepiej do Hiszpanii, czy Portugalii; latem albo tam gdzie blisko, albo tam gdzie wysoka kultura golfowa i wiele pól do wyboru.

Nijak się więc Bułgaria nie wpisywała w powyższe.

Były jednak dwa powody, które zdecydowały o wyjeździe do tego kraju :

  • pierwszy to Thracian Cliffs – otwarte w 2011 roku, autorskie pole golfowe Gary Player’a, uznawane za jedno z najlepszych pól jakie powstały w ostatnich latach na świecie
  • drugi to moja obietnica złożona sobie i Wam, drodzy czytelnicy, w moim ostatnim artykule o wyjeździe do Pragi, że w kolejnym roku pojadę zobaczyć i opiszę Wam jak wyglądają po ponad ćwierćwieczu po przemianach ustrojowych dawne tzw. demoludy, czyli (co skwapliwie wyjaśniam młodszym czytelnikom) kraje „demokracji ludowej” lub jak kto woli kraje RWPG (Rada Wzajemnej Pomocy Gospodarczej), czyli dawny, socjalistyczny odpowiednik Unii Europejskiej pod „bratnim” przywództwem ZSRR (Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich) i czy są tam pola golfowe, a jeśli tak to jakie

 

W planach pojawiły się Węgry, Rumunia, Słowacja i wszystkie kraje dawnej Jugosławii. Na pierwszy ogień poszła jednak Bułgaria.

 

Bułgaria : niewielki kraj (110 tys. km2, mniej więcej 1/3 terytorium Polski) leżący na północno-wschodniej części półwyspu Bałkańskiego, nad morzem Czarnym graniczący z Rumunią, Grecją, Serbią, Macedonią i Turcją, z 7,2 mln ludności.

 

Tegoroczny weekend majowy dawał pięć dni wolnego więc wymyśliliśmy sobie z żoną, że pierwsze dwa dni spędzimy w Sofii, a kolejne trzy nad brzegiem Morza Czarnego.

W piątek wieczorem polecieliśmy więc bezpośrednim lotem LOT-em do stolicy Bułgarii. Ładny widok po wyjściu z lotniska – koniec kwietnia, ciepło, z jednej strony widać nieodległą Sofię, z drugiej ciągle ośnieżoną górę Witosza wznoszącą się na prawie 2300 metrów n.p.m. Tradycyjnie wynajęliśmy auto w Avis i po 20 minutach jazdy zameldowaliśmy się w samym centrum, w hotelu Radisson Blu. W Polsce zimno i deszczowo, tu trochę cieplej, choć nie tak jak się spodziewaliśmy.

Godzina jeszcze nie za późna, choć już wieczór, więc bez rozpakowywania ruszyliśmy od razu zwiedzać miasto.

 

Spotkała nas tu kiedyś, wiele, wiele lat temu niemiła przygoda, która zmusiła nas do nieplanowanego, kilkudniowego pobytu, byliśmy więc ciekawi jak zmieniła się Sofia. Przygoda o której wspominam wydarzyła się w 1986 roku, a więc prawie 31 lat temu. To były zamierzchłe czasy, gdzie przed wyjazdem z Polski trzeba było wystąpić do biura paszportowego o zgodę na wydanie paszportu, wyrobić sobie książeczkę walutową, na którą można było oficjalnie kupić w banku NBP waluty krajów socjalistycznych, wyrobić sobie międzynarodowe prawo jazdy, kupić talony na benzynę itp. W planach były dwa tygodnie pobytu w Grecji wpierw na kempingu na półwyspie Chalkidiki koło Salonik (oczywiście za wykupione wcześniej w Polsce vouchery), a potem już na żywioł (znajomi mówili, że namioty można rozbijać na „dziko”, nawet na plaży – wypad w kierunku Aten i Peloponezu. Ruszyliśmy więc sobie na początku września z dwoma parami przyjaciół, w trzy samochody przez Czechosłowację, Węgry, Jugosławię i Bułgarię w kierunku Grecji. Ja z żoną Fiatem 125 p, przyjaciele Polonezem z silnikiem diesla z Golfa (autorska przeróbka) i Daihatsu Charade. W bagażnikach poza ubraniami i sprzętem kempingowym sporo jedzenia (weki, konserwy itd.), a także dwa dwudziestolitrowe kanistry z benzyną (w Polsce benzyna tania, za granicą droga, a ilość talonów benzynowych ograniczona; krótko mówiąc można było zaoszczędzić na tym koło 20 dolarów !!!). To śmieszne kwoty na dziś, ale wtedy pracując jako lekarz i asystent w szpitalu uniwersyteckim zarabiałem 18,5 dolara miesięcznie. Pomysł z benzyną w kanistrach nie wypalił do końca zresztą, bo na granicy bułgarsko greckiej, celnik grecki powiedział nam, że nie wolno wwozić do Grecji benzyny i kazał nam ją wylać do rowu (k…a). Zanim jednak do tego doszło, to po pierwszym noclegu przed granicą Węgiersko – Jugosłowiańską, po południu drugiego dnia mijaliśmy Sofię, jadąc w kierunku przejścia granicznego Kulata w Grecji. Rada w radę, trochę już zmęczeni i trochę głodni postanowiliśmy na chwile zboczyć z trasy i zatrzymać się w Sofii na małe co nieco. Wjechaliśmy więc do miasta i zobaczywszy w centrum pizzerię zaparkowaliśmy pod samą restauracją. Do tej pory nie wiem czemu – mając widok przez okna lokalu na swój  samochód – nie zostawiłem teczki, aktówki, gdzie miałem paszporty, prawo jazdy, vouchery na kemping, książeczkę walutową, trochę złotówek, trochę koron czeskich, forintów węgierskich, ale przede wszystkim ze 150 dolarów i rezerwowe 100 marek niemieckich w samochodzie tylko wziąłem ją ze sobą do pizzerii. Do tej pory nie wiem również czy ktoś mi ją ukradł podczas jedzenia, jak stała sobie oparta o nogę stołu, czy też wychodząc po jedzeniu po prostu o niej zapomniałem i zostawiłem ją w restauracji, a ktoś z personelu ją sobie  przywłaszczył.  W każdym bądź razie nie świadom niczego pojechałem z żoną w kierunku granicy i dopiero po jakiejś godzinie jazdy zorientowałem się, że na tylnym siedzeniu w aucie brak aktówki ze wszystkimi pieniędzmi i dokumentami. Szybki powrót do Sofii, ale knajpa już zamknięta. Wizyta na komisariacie i złożenie meldunku o kradzieży. Ufni, że następnego dnia z rana wszystko odzyskamy pojechaliśmy na kemping na obrzeżach miasta. Tu jednak przykra niespodzianka – nie macie dokumentów – nie możecie spać na kempingu, bo nie można was zameldować. W hotelu sytuacja identyczna. Co robić ? Pojechaliśmy na parking w centrum miasta i poszliśmy spać w samochodzie. Nie będę Was zanudzał całą historią. Przyjaciele zostawili nam następnego dnia rano 50 dolarów na powrót do Polski i pojechali dalej do Grecji na swoje wakacje. Po dwóch dobach pobytu (spanie w samochodzie, mycie się w przedstawicielstwie LOT-u, które znajdowało się kilkadziesiąt metrów od pizzerii, wizyty na komisariacie milicji, wyrobienie tymczasowych paszportów w konsulacie polskim, umożliwiających nam powrót do kraju), trzeciego dnia podjęliśmy heroiczną próbę ostatniej wizyty na milicji. Coś mnie tknęło i powiedziałem, że możemy wycofać oskarżenie o kradzież i że w teczce nie było żadnych pieniędzy i że chcielibyśmy jedynie odzyskać nasze paszporty. Pan milicjant popatrzył na mnie długo i uważnie i spytał, czy złożę takie oświadczenie. Złożyłem i po mniej jak godzinie odzyskaliśmy wszystkie dokumenty łącznie z voucherami na kemping w Grecji !!!!!!

 

Nic więc dziwnego, że od razu chciałem pognać, szukać słynnej pizzerii. Skończyło się jednak na spacerze po centrum miasta. Ciepły wieczór, na ulicach tłumy ludzi spacerujących, siedzących na trawnikach lub w knajpkach. Bardzo dużo młodzieży. Poszliśmy ulicą Tsar Osvoboditel, minęliśmy Krystal Garden i nie dochodząc do Shertona, a po prawej mając National Art Gallery skręciliśmy w lewo w uliczki zamknięte dla ruchu. Minęliśmy Grand Hotel i siedliśmy sobie na lampkę wina w City Garden. Uroczy spacer, dużo ładnych odrestaurowanych budynków, mnóstwo barów i kafejek na świeżym powietrzu.

 

Rano w auto i po ok 65 km w kierunku północno-wschodnim dotarliśmy do :

Pravets Golf Club : otwarte w  2011 r., projekt – Peter Harradine, green fee – 70 €.

Rozległa dolina otoczona łagodnymi, zalesionymi wzgórzami. Na wprost domu klubowego jezioro, a za nim Riu Hotel. Całkiem ładne pole golfowe, dość interesująco zaprojektowane, nie najgorzej utrzymane, z ładnymi widokami. Duży i elegancki dom klubowy z ładnym widokiem z tarasu. Zagraliśmy bardzo przyjemną rundkę dziwiąc się lekko, że pomimo tego, że to sobota, to na polu byliśmy praktycznie sami. Zjedliśmy smaczny lunch i wróciliśmy do Sofii.

Wieczorem znowu spacer tym razem dookoła katedry św. Aleksandra Newskiego i dobra kolacja w Asian Pub, tuż przy hotelu.

W niedzielę rano rundka golfa na :

St. Sofia Golf Club & SPA : otwarte w 2004 r., przeprojektowane przez Paul McGinley (2012), green fee – 65 €, około 20 km na wschód od centrum miasta, jakieś 10 km za lotniskiem. Pogoda słaba, mgliście i pochmurnie, pole takie sobie, na dość płaskim terenie, trochę zaniedbane, bez spektakularnych dołków, nie pasujący do okolicy i otoczenia dom klubowy. Zrezygnowaliśmy po grze z lunchu na miejscu.

Sofia trochę rozczarowała. Ładne i zadbane centrum, poza nim jednak miejscami czas jakby stanął w miejscu – dużo starych zniszczonych budynków, parę centrów handlowych, identycznych jak gdzie indziej, nie najlepsze drogi, mało nowoczesnej architektury. Może to krzywdząca opinia, bo co w końcu można zobaczyć przez dwa dni z okien samochodu, ale jak patrzę, jak od tamtego czasu zmieniła się Warszawa, czy inne polskie miasta, to muszę powiedzieć, że wyraźnie oderwaliśmy się od peletonu.

 

Powrót do hotelu, szybkie pakowanie i na lotnisko, na samolot do Warny

Po niecałej godzince lotu zapakowaliśmy się do czekającego na nas busika z Thracian Cliffs i pojechaliśmy 70 km do resortu.

Dostaliśmy apartament na parterze trzykondygnacyjnego budynku w części nazwanej marina 1, składający się z sypialni, salonu z kuchnią i niewielkiego tarasu.

Szybki drink i spać.

Rano kawka na tarasie i buzie uśmiechnięte od ucha do ucha. Na wprost nas Morze Czarne, a po lewej stronie przepięknie wyglądające pole golfowe.

Resort składa się z kilku kompleksów niedużych dwu, trzy piętrowych budynków. W każdym z nich apartamenty dla gości. Całość na wysokim klifie z pięknymi widokami. Tuż przed urwiskiem recepcja, dom klubowy, dwie restauracje, bar i parę sklepów.

Zjedliśmy smaczne śniadanko, zaopatrzyliśmy się w co trzeba w dość dobrym pro shopie i ruszyliśmy zmierzyć się z tym co zaprojektował Gary Player.

Powiedział on o swoim dziele : „to jedno z bardziej wymagających pól na świecie, położne na wysokich klifach, z zapierającymi dech w piersiach widokami. Doceniam Pebble Beach, ale gdyby Thracian Cliffs powstało w USA, to myślę, że zostałoby wyżej ocenione”.

 

Thracian Cliffs : otwarte w 2011 r., projekt – Gary Player, green fee – 130 €.

Jestem zachwycony tym polem. Jest tam wszystko co czyni golf przepiękną grą : wyzwanie – design fairway’ów, rozmieszczenie bunkrów, ukształtowanie  green’ów, gra z góry na dół lub z dołu pod górę, otwarcia przez morze; widoki – błękitnie połyskująca tafla Morza Czarnego, białe klify, zielone wstęgi fairway’ów, żółte plamy bunkrów, na około cisza i spokój, brak zabudowań; przyroda, golf i Ty. Naturalne utrudnienie, poza samym ukształtowaniem dołków to momentami silny wiatr wiejący od morza. Zwykle w swoich opisach pól wybieram jeden czy dwa szczególnie ładne dołki na pierwszej i drugiej dziewiątce. Tu jednak miałem problem, bo tak wiele jest dołków spektakularnych, że przez chwilę zastanawiałem się czy nie wybrać tych paru, które mi się nie podobały. Jednak – na front nine bardzo podobał mi się dołek nr 6, par 3, grany z kilkudziesięcio metrowego przewyższenia przez chaszcze, na niewielki green, częściowo zasłonięty z lewej strony skałą i z urwiskiem i morzem po prawej stronie; dołek nr 7, par 4 wymagający ponad 200 metrowego otwarcia przez morze na fairway, który potem idzie do góry z wąskim otwarciem na wyniesiony green. Na back nine podobał mi się dołek nr  10, par 5, dogleg w prawo i 12, par 4 grany wprost w kierunku morza z greenem na samym klifie. To pole harmonijnie łączy naturalny design z wyzwaniem golfowym, dając piękne widoki, ale wymagając równocześnie precyzyjnej gry. Pewien niedosyt wiązał się z jakością fairway’ów i green’ów, ale grałem na początku sezonu golfowego, po wyjątkowo ciężkiej, mroźnej i śnieżnej zimie nad morzem Czarnym, stąd brak oceny na ponad 90 pkt. w moim rankingu. Nie podobał mi się też brak domu klubowego z tarasem widokowym, z którego (popijając piwo, gin tonic lub inny napój) można by podziwiać walkę na 18-tym dołku. Mały grill z paroma stolikami nie daje komfortu skorzystania z toalety czy łazienki i spokojnego podliczenia wyników na score card oraz posiłku i omówienia gry ze standardowymi sformułowaniami każdego golfisty typu : gdybym, jakby, itp. Dom klubowy i to całkiem przyzwoity jest w środku resortu, daleko od pola.

Wieczorem zjedliśmy smaczną kolacją w restauracji na miejscu i z uwagi na wylot w środę 3 maja koło 13, postanowiliśmy dwa kolejne pola leżące obok Thracian Cliffs zagrać we wtorek jedno po drugim.

 

BlackSeaRama : otwarte w 2009 r., projekt – Gary Player, green fee – 85 €.

To było pierwsze pole projektu Gary Player nad Morzem Czarnym. Pole typu links. Na dość płaskim, nieznacznie pofałdowanym terenie z fairway’ami wijącymi się pomiędzy łąkami z miejscami dość wysokim rough’em, niewielkimi pagórkami i z rzadka pojawiającą się wodą. Wzdłuż niektórych dołków wolno stojące domy, niespecjalnie zaburzające widok. Brak spektakularnych dołków (poza 18-tym). Rough, czasami woda, czasami bunkier leżący „w niewłaściwym” miejscu to główne utrudnienia. Na pierwszej dziewiątce podobał mi się dołek 4, par 4, grany wzdłuż wody po lewej stronie, lekki dogleg w lewo z greenem obramowanym białym murem z wodą po lewej stronie i z tyłu; i 9, par 5, pierwszy dołek z widokiem na morze. Na drugiej dziewiątce wspaniały dołek 18, par 3, 211 m ze złotych tee z urwiskiem i morzem w oddali po prawej stronie. Bardzo porządne pole, dość dobrze utrzymane. Ładny i ładnie położony dom klubowy z tarasem z widokiem na 9-y green po lewej stronie, morzem na wprost i 18-y green po prawej.

Zjedliśmy w miarę smaczny lunch, odetchnęliśmy chwilę i ruszyliśmy na kolejne pole położne niejako za miedzą.

 

Lighthouse Golf & SPA Resort : otwarte w 2008 r., projekt – Ian Woosnan (European Golf Design), green fee – 80 €.

To najsłabsze pole z trzech które zagrałem nad Morzem Czarnym. Prawie płaskie, obsadzone z rzadka niewielkimi krzaczkami i młodymi drzewkami po bokach. Rough krótko przycięty nie stanowiący zagrożenia, niewiele wody, sporo dołków dość prostych. Ładny half way house przy 8 dołku z pięknym widokiem na leżące w oddali morze. Trochę wolno stojących domów wzdłuż pola, z dużym hotelem przy 12-ym dołku i nieładnym apartamentowcem przy 18-ym. Co mnie zdziwiło to bardzo dobrze utrzymane i fairway’e i green’y – zdecydowanie najlepsze ze wszystkich trzech pól.

Przeciętny dom klubowy z przeciętnym jedzeniem. Duży pro shop.

Zmęczeni po dwóch osiemnastkach zjedliśmy małe co nieco, wypiliśmy obowiązkowy gin tonic i wróciliśmy do siebie, do Thracian Cliffs.

 

Rano pakowanie, spokojne śniadanko i po godzince jazdy busikiem check in na lotnisku pod Warną z lotem przez Wiedeń do Warszawy.

 

Miły wyjazd, 5 dni, 5 rund golfa, trochę spacerów po centrum Sofii i wspaniałe Thracian Cliffs, które na długo pozostanie mi w pamięci.

 

Pasyn

Wojciech Pasynkiewicz

Instagram : travelling4golf

Facebook : Wojciech Pasyn

Twiter : pasyn1

W.pasynkiewicz@upcpoczta.pl

You may also like

Comments are closed.