W dosłownym tłumaczeniu to wiejski (lokalny) klub golfowy. W potocznym rozumieniu prywatny klub golfowy oferujący swoim członkom możliwość gry na własnym polu golfowym, bar, restaurację i sale klubowe, gdzie można odpocząć, coś zjeść, porozmawiać, zagrać w szachy, brydża lub backgammona.

Country cluby zaczęły powstawać w 1880 roku. Zakładali je przedstawiciele wyższej klasy średniej. Miały umożliwiać aktywny wypoczynek po pracy, czyli uprawianie różnego rodzaju dyscyplin sportowych, takich jak golf, tenis, krykiet, jazda konna czy inne, wymagające świeżego powietrza, przestrzeni i miejsca, których to warunków w miastach brakowało. Były i są miejscem spotkań, gdzie podobni sobie, w sensie pasji sportowej, ludzie mogli spędzać czas w swoim towarzystwie. Można było przyjechać po pracy, przebrać się w strój do uprawiania danej dyscypliny, po sportować się z przyjaciółmi, wziąć prysznic, ponownie się przebrać w „cywilne” ubranie i smacznie zjeść, pogadać, słowem odpocząć i zrelaksować się.

Powstawały więc tenis country cluby, krykiet country cluby, polo country cluby, golf country cluby i oczywiście inne. Kawa nie wyklucza herbaty, więc często można było w danym klubie pograć w golfa, w tenisa czy popływać w basenie. Te miejsca łączyły ludzi uprawiających sport, a jednocześnie zapewniały poczucie przynależności do lokalnej elity i mniej lub bardziej ekskluzywnego miejsca, gdzie przeciętny Kowalski nie miał możliwości wstępu, chyba że jako gość zaproszony przez członka.

Carmel Valley Racquet Club

Carmel Valley Racquet Club

Do klubu jechało się nie tylko pograć w golfa czy tenisa. To było miejsce, gdzie zapraszało się w ciągu dnia na biznesowy lunch klienta lub partnera, a wieczorem zabierało się żonę lub przyjaciół na dobrą kolację. Kluby były wyznacznikiem pozycji społecznej, a czasem finansowej. O przynależność do dobrego klubu zabiegało wiele osób i często nie było się tam łatwo dostać.

W takich klubach obowiązywał swoisty savoir-vivre. Nie do pomyślenia było, żeby w stroju sportowym wejść do części klubowej, bardzo często wymagana była marynarka.

Miasta się rozrastały, kolejne tereny zajmowane były przez domy i osiedla, więc  kluby przenosiły się coraz dalej, chyba że były na tyle bogate, że stać je było na drogą ziemię tuż pod miastem. Dotyczyło to zwłaszcza klubów golfowych, gdzie samo pole golfowe zajmuje nieraz ponad 70 ha ziemi. Nie tylko jednak odległość klubu od centrum miasta decydowała o jego statusie i prestiżu. Wpływ na to mieli przede wszystkim jego członkowie. W zależności od pozycji społecznej jaką zajmowali, ile wynosiło wpisowe do klubu, jaka była opłata roczna, jak bardzo zamkniętą grupę chcieli      stworzyć, jak i przez kogo pole golfowe było zaprojektowane i utrzymane, jak dobra była restauracja, klub stawał się mniej lub bardziej dostępny, a co za tym idzie -rosła jego renoma.

W Anglii bardziej liczyły się historia i tradycja, w Stanach Zjednoczonych powstające jak grzyby po deszczu fortuny. Członkostwo w klubie oznaczało awans i wysoką pozycję społeczną.

Golf rozprzestrzeniał się po całym świecie. Grały elity, a więc grali i zwykli ludzie, żeby móc się do tych elit zbliżyć. Świat to kupił –  golf & country cluby rozpowszechniły się na wszystkich kontynentach.

Country Club

Country Club

Nazwa jednak spowszedniała, przestała być synonimem prawdziwego towarzyskiego klubu łączącego sport, prestiż i w pewnym sensie wyjątkowość. Oczywiście dalej istnieją kluby, gdzie nie tylko nie można „wejść z ulicy” i zagrać w golfa, ale w ogóle się do niego dostać. Bronią się jak bastiony przed atakiem wroga, kultywując tradycję (czasem aż do przesady) i elitarność. Świat jednak idzie naprzód, a jednocześnie się pauperyzuje.

Jeszcze kilkanaście lat temu było nie do pomyślenia, żeby grając tenisowy turniej Wielkiego Szlema na kortach w Wimbledonie, nie wystąpić w białych strojach. Pojawił się jednak niepokorny Andre Agassi i organizatorzy mieli dylemat – nie wpuścić tej gwiazdy pierwszej wielkości (w tym czasie) na korty, czy złamać tradycję? Tradycja przegrała i podobnie dzieje się w wielu klubach golfowych. Pisałem w poprzednim felietonie o Augusta National Club. Co mieli zrobić? Nie wpuścić na pole golfowe Tigera Woodsa, Afroamerykanina? A przecież ten klub, jeden z najsłynniejszych na świecie,  był ostoją konserwatyzmu i rasizmu za razem. Kolorowi i kobiety nie mieli tam wstępu. Myślicie, że już tak nie jest? Jest. Chociaż w coraz mniejszym stopniu.

W czasie mojej pierwszej wizyty w USA przyjaciel wziął mnie na przejażdżkę po okolicy. „Tu”, mówił, „jest klub dla WASP (White Anglo-Saxon Protestant), tu grają Żydzi, a do tego należą Afroamerykanie, a w tym członkami są tylko mężczyźni”. „Jak to”, zapytałem, „nie macie z tym problemu?” „Czemu?”, zdziwił się, „każdy robi to, na co ma ochotę, z kim chce przebywać i na ile go stać. To proste i to nikomu nie przeszkadza.”

Miałem przyjemność i zaszczyt zagrać na zaproszenie członków w wielu bardzo, bardzo, prywatnych i prestiżowych klubach golfowych.

Sherwood Golf Club

zdj Sherwood Golf Club

Do Sherwood Country Club, w Thousands Oaks pod Los Angeles, przyjechałem wraz z zaproszoną Amerykanką, sporo przed czasem, i zanim poszliśmy się rozgrzewać na driving range, postanowiliśmy wypić kawę. Weszliśmy więc do club house’u, żeby sobie elegancko usiąść i porozmawiać, delektując się caffè latte. Podbiegł do nas spanikowany kelner i mówi: ”Sir, co państwo tu robią?”. „Och”, odpowiedziałem, „jesteśmy  gośćmi pana X i przed rundą golfa chcieliśmy się napić kawy”. „Oczywiście, Sir, będzie nam bardzo miło, ale pani”, wskazał na moją towarzyszkę, „musi stąd natychmiast wyjść. To jest Dom Klubowy tylko dla mężczyzn. Dom dla kobiet jest obok”.

W East Hampton Golf Club, na Long Island, nie ma buggy (czyli po polsku meleksów). Gra się tylko z caddy, a wszyscy są Afroamerykanami, tak samo jak w Bel Air Country Club w LA. To nie tylko bardzo prywatny i elitarny klub, ale na dodatek z historią, bo to właśnie tam, na jednym z dołków par 5, Howard Hughes lądował swoją prywatną awionetką, bo zachciało mu się odwiedzić Katharine Hepburn mieszkającą w willi na polu golfowym.

W The St. Andrews GC (jeden z pięciu założycieli USGA – United States Golf Association), w Hastings-on-Hudson, pod Nowym Jorkiem, gdzie też przyjechałem parę minut przed czasem, poszedłem do pro shopu kupić sobie piłeczkę z logo pola do swojej kolekcji. Wziąłem piłeczkę, wyciągnąłem portfel i chciałem zapłacić. Sprzedawca spojrzał na mnie, lekko ukrywając dezaprobatę, i powiedział: „U nas w klubie, Sir, nie posługujemy się pieniędzmi, sorry. Płatność za pana piłeczkę obciąży konto członka, który pana zaprosił.”.

Hudson Clubhouse

zdj Hudson National GC

Nie inaczej było w, też pod Nowym Jorkiem w Croton-on-Hudson. Zaprosił mnie tam bogaty finansista i zapalony golfista jednocześnie. W ostatniej chwili coś mu wypadło i zadzwonił do mnie, że nie dojedzie, ale załatwił z managerem klubu, że pozwolą mi zagrać samemu. To nietypowe, bo w takich prywatnych klubach można grać tylko z członkiem, ale jakoś udało się to zorganizować. Uprzedził mnie jednak, że w klubie nie posługuje się pieniędzmi. Wszystko jest zapisywane na rachunek, nie ma też zwyczajowych tipów dla caddy’ego (w dobrym klubie nie wypada po rundzie golfa człowiekowi, który nosił  torbę golfową przez ponad 4 godziny i który mimo mojej beznadziejnej gry uśmiechał się do mnie, pocieszał i mówił, że następne uderzenie na pewno mi już wyjdzie, dać mniej niż 100 $). Po grze poszedłem do restauracji klubowej coś zjeść. Nie miałem ze sobą ubrania na zmianę, więc szef sali zaopatrzył mnie w klubową marynarkę, życząc miłego posiłku.

Hillcrest Country Club

Hillcrest Country Club

Na koniec jeszcze wspomnienie z Hillcrest Country Club położonego na wzgórzach Cheviot Hills w Los Angeles, tuż przy wytwórni filmowej Fox Studios. To obok Riviera Country Club jeden z najbardziej ekskluzywnych żydowskich klubów golfowych w Kalifornii. Byłem zażenowany od samego początku – kiedy  podjechałem swoim wypożyczonym fordem pod klub, do obsługi mojej skromnej osoby rzuciło się co najmniej czterech facetów: jeden otwierał mi drzwi od auta, drugi wyjmował moje kije z bagażnika, trzeci czekał, żeby mnie zaprowadzić do klubu, a czwarty był od odprowadzenia samochodu na parking. W szatni też przeżyłem lekki szok, bo standardowe wyposażenie każdego stanowiska do mycia i toalety przewyższało znacznie dobrze zaopatrzony sklep Douglas i Sephora razem wzięte, z ręcznikami tak grubymi i puszystymi, że musiałem dobrą chwilę walczyć sam ze sobą, żeby jednego nie przytulić na dłużej, oczywiście na pamiątkę tylko…

W podobnie prywatnych i ekskluzywnych klubach grałem poza Stanami w Chinach, gdzie duża grupa nowych, bardzo bogatych ludzi tworzy tego typu zamknięte, niedostępne dla osób z zewnątrz, miejsca.

Ale jest oczywiście i druga strona medalu. Jak nie co drugi, to na pewno zbyt wiele klubów nadużywa nazwy country club. Byle pole golfowe z drewnianą namiastką domu klubowego, nie mówiąc już o namiotach jak w Rajszewie czy w Valley G&CC Krakowie, bez porządnego zaplecza: szatni, pryszniców, sal klubowych, dobrej restauracji, dumnie nazywa się country clubem. Myślę, że to ma tyle wspólnego z pierwowzorem, co moja gra w golfa z grą Tigera Woodsa.

Country Club

Country Club

Co więc robić żeby to u nas, w Polsce, zmienić? Żeby liczniej zaczęły powstawać miejsca, gdzie nie przyjeżdża się tylko pograć w golfa, gdzie jest zaplecze na wysokim poziomie z elegancką łazienką i przebieralnią, gdzie jest dobra restauracja, gdzie są sale klubowe, gdzie dookoła są ludzie myślący i zachowujący się podobnie.

Wydaje się to proste: popularyzować golfa, namawiać i wciągać w tę wspaniałą grę rzesze znajomych i przyjaciół.

Kiedyś, nie wiem jeszcze kiedy, ale to pewne, część z nich powie: niektórzy jeżdżą tico, a inni mercedesem klasy S, jedni mieszkają w kawalerce w Wołominie, a inni w apartamencie na Mokotowie, jedni jedzą w McDonald ‘s, a inni chodzą do Chłodna 15 by Wilamowski albo Senses; może więc czas, żeby poza dobrym polem golfowym, gdzie będę grał z przyjaciółmi, powstał prawdziwy country club, a ja i podobni do mnie ludzie będziemy jego członkami.

Kiedyś jeździliśmy na stojąco brudnymi pociągami, po miejscówkę do kolejki linowej na Kasprowy Wierch stawało się o 5 rano, taksówek było za mało i ludzie dorabiali, jeżdżąc na łebka (młodsze pokolenie może do mnie zadzwonić – wytłumaczę, o co chodzi), a papier toaletowy był nie do dostania.

Czasy się zmieniły, więc może pora już na dobry i prawdziwy Golf & Country Club, przynajmniej w Warszawie…

Pozdrawiam

Pasyn

CountryClub 2

CountryClub 2

 

Instagram: Traveling4golf

Facebook: Fanpage – Pasyn travelling4golf

Twitter: Pasyn1

E-mail : w.pasynkiewicz@upcpoczta.pl

 

You may also like

Comments are closed.