Nie jest dobrze. Zaraza szaleje, liczba zakażeń rośnie. Z jednej strony trochę się już przyzwyczailiśmy do dziennych raportów o nowych zachorowaniach i zgonach, z drugiej – nabraliśmy do tego dystansu, a jeszcze z trzeciej – powoli dociera do nas świadomość, że to jeszcze chwilę potrwa, a tą chwilą mogą być nawet dwa lata.
Świat z zewnątrz niby wygląda normalnie (poza dość powszechnymi maseczkami na twarzach), a jednak…
Od początku czerwca zacząłem jeździć po kraju. Taka praca, więc nie narzekam. Mam wiele okazji do rozmów z różnymi ludźmi. Jedni podchodzą do sytuacji na luzie, twierdzą, że funkcjonują normalnie, że niewiele się w ich życiu zmieniło. Inni są bardzo ostrożni – maseczki lub przyłbice, czasem rękawiczki nitrylowe, spotkania służbowe ograniczone do niezbędnego minimum, prawie zero aktywności socjalnej.
Nie oceniam, nie komentuję.
Każdy jest kowalem własnego losu i bierze odpowiedzialność za czyny, decyzje oraz swoje i swoich najbliższych zachowanie, włączając dzieci i rodziców.
Do restauracji chodzimy, szczególnie że jest lato, piękna pogoda, w ogródkach aż miło. Zakupy normalnie, przecież trzeba coś jeść, a płyny nisko- i wysokoprocentowe do odkażania wewnętrznego wręcz nieodzowne. Z kinem, teatrem już słabo, nie byliśmy od początku roku. Jeszcze gorzej z wakacjami. Tak długo prowadziliśmy rodzinne narady, spotkania i dyskusje, że gdy zaczęliśmy szukać domu do wynajęcia na dwa tygodnie na Mazurach lub nad morzem, to możliwości wyboru, a przede wszystkim ceny, nas zesłabiły. Pracy dużo, czasu mało, za granicę strach lecieć, bo a nuż wprowadzą kwarantannę albo odwołają loty powrotne.
W końcu „skoczyliśmy” z żoną autem na cztery dni do Hamburga. Okazją były moje urodziny. Tradycja rodzinna jest taka, że jedziemy sobie na parę dni pograć gdzieś w golfa, a zdobyte w ten sposób piłeczki z różnych pól golfowych są moim prezentem. Nie podnoszę kwestii, że za prezent muszę sam płacić, bo i tak jestem szczęśliwy, że się moja kolekcja zdobyczy golfowych powiększa. To był nasz pierwszy pandemiczny wyjazd poza Polskę, więc z ciekawością patrzyliśmy i ocenialiśmy zachowanie naszych sąsiadów, dla których ordnung muss sein, czyli porządek musi być i basta. Wrażenia były różne – w większości miejsc, obojętnie czy to był klub golfowy, restauracja, filharmonia czy bar lub kawiarnia na świeżym powietrzu, proszono nas o wypełnienie kwestionariusza – imię, nazwisko, telefon kontaktowy i zaznaczano przy tym miejsce, przy którym siedzieliśmy. Czasami proszono nas o założenie maseczek, czasami nie podawano menu, tylko wskazywano tablicę z wypisanymi potrawami do zamówienia. W większości miejsc przyprawy były w opakowaniach jednorazowych lub serwował je kelner.
Na stacji benzynowej nie chciano ode mnie przyjąć należności, dopóki nie nałożyłem maseczki. Były jednak również miejsca, gdzie nikt nie nosił osłon na nos i usta, nikt nam nie zwracał na nic uwagi i życie toczyło się jakby Covid-19 nie istniał lub nikt się nim nie przejmował. Trochę jak u nas, jak w Polsce.
Hamburg raz nam się podobał, a raz nie. Niektóre domy, dzielnice, miejsca jakby trochę ponure, takie, gdzie czas stanął w miejscu i to niekoniecznie tym najkorzystniejszym. Widzieliśmy też sporo ładnego budownictwa i architektury, szczególnie nad Łabą, ale tu z jednej strony modern design, a z drugiej dźwigi portowe i hale magazynowe…
Starając się zachować jak na nowoczesnych i młodych ludzi przystało, wzięliśmy hulajnogi i huzia na miasto oglądać je „od środka”. Cel podróży to Elbphilharmonie, czyli słynna sala koncertowa zbudowana nad samą rzeką w dzielnicy Hafen.
Filharmonię zbudowano jako wielofunkcyjny obiekt w miejscu lokalizacji spichlerza cesarskiego (Kaiserspeicher) postawionego w 1875 roku i całkowicie zniszczonego w czasie II wojny światowej. Pomysłodawcami przebudowy spichlerza byli architekt Alexander Gerard i historyczka sztuki Jana Marko. Po odrzuceniu pomysłu przez władze miasta oboje uzyskali wsparcie Jacques’a Herzoga, który naszkicował też pierwszy zarys bryły budowli z nadbudową w kształcie fali albo żagla.
Salę koncertową na 2100 miejsc zaprojektowano jako „szklany namiot”, będący nadbudową na szczycie starego magazynu. Fasada budynku składa się łącznie z 1096 zakrzywionych szyb / elementów. W budynku byłego magazynu znajduje się 26 kondygnacji; ponieważ pomieszczenia były wysokie, postanowiono je wyburzyć i pozostawić tylko zewnętrzną, ceglaną elewację budynku. Zlokalizowano w nim m.in. sale konferencyjne, spa, hotel, parking. Taras widokowy ma 4 tys. m. kw. i można z niego podziwiać Łabę i panoramę miasta. Sala koncertowa zaprojektowana została przez szwajcarskie biuro Herzog & de Meuron.
Pierwotne zakończenie budowy filharmonii planowano na 2010 rok, jednak termin ten ulegał wielokrotnym zmianom. W 2010 r. świętowano zaledwie osiągnięcie stanu surowego budynku. W marcu 2011 roku ogłoszono, że otwarcie nastąpi najprawdopodobniej w 2013 roku, ale w sierpniu tego samego roku nastąpiły kolejne opóźnienia, w wyniku których oficjalny termin otwarcia planowano dopiero na rok 2014. Inną kwestią przeciągającej się budowy były rosnące koszty inwestycji; według pierwszych planów, obiekt miał kosztować 76 mln euro, w 2008 roku kwota ta wzrosła aż do 323 mln euro, natomiast w 2011 roku całkowity koszt budowy oszacowano na 476 milionów euro. Ostatecznie budowę ukończono w 2016 roku, całkowity koszt budowy wyniósł 866 mln €.
Proszę więc nie mówić, że tylko w Polsce drogo, nie w terminie i w ogóle…
Jak widać, i u naszych zachodnich sąsiadów też się zdarzają wpadki. Co by jednak nie mówić, design jest fantastyczny. Nam bardziej podobał się gmach filharmonii w Oslo, ale połączenie starego spichlerza z nowoczesną szklaną nadbudową robi wrażenie.
Miało być (jak zwykle ostatnio) o golfie i wirusie, a ja tu się rozpisuję o Hamburgu, filharmonii i designie. Starczy tego, choć jak mówi mój młodszy syn – starczy to może być uwiąd…
Zacznę więc od wirusa, bo sporo namieszał na świecie, a są tacy, którzy mówią, że to dopiero początek. To, że jest niesprawiedliwie, wiedzą wszyscy, bo raz, że tata tak mówił, dwa, że życie nas tego nauczyło. Są więc tacy, co potracili pracę, oszczędności życia i świat im się zdewaluował, i są tacy, co tyle sobie wcześniej odłożyli, że teraz się martwią, jak tego nie stracić. Jeden z moich kolegów – sto kilkadziesiąt sklepów w galeriach handlowych – siedzi i płacze. Wprawdzie sklepy czynsz obniżyły, a z tymi, z którymi się nie poukładał, to je pozamykał i poszedł z właścicielami do sądu, bo jak mówi: „Płacić tyle, co kiedyś, nie będę”. Jak by jednak nie liczył, to wychodzi mu, że rok zamknie stratą rzędu 30 mln zł. Sporo, mimo tarczy nr 1, 2, 7 i 58, choć mała szansa, żeby rząd tyle dał. Drugi kolega, może bardziej przewidujący, interes zaczął zwijać już w marcu. Potem tylko siedział i myślał, gdzie tu bezpiecznie kasę, czyli oszczędności, które mu zostały, ulokować. Siedział i myślał, myślał i siedział, a że głupim człowiekiem nie jest i zna trochę historię, to zaczął kupować złoto. Jak się z nim ostatni widziałem, to muszę szczerze powiedzieć, że na zmartwionego nie wyglądał, choć jak mówił – „ta Białoruś mnie trochę niepokoi.”
Ja na szczęście lub nie, tego problemu nie mam. Białorusią się oczywiście niepokoję, ale z racji braku nadwyżek finansowych nie „zmóżdżam” się za bardzo, w co lokować wolne środki, bo takowych nie posiadam. Niespecjalnie więc mnie interesuje cena złota na giełdzie, diamentów czy innych, atrakcyjnych na dziś nieruchomości, które prędzej czy później, nabyte teraz po okazyjnych cenach, przyniosą zysk.
Szukam innych wartości, w które warto inwestować, i wierzcie mi lub nie, znalazłem taką perełkę.
No, teraz pewnie część z was się mocno uśmieje, jak powiem, że to: pogoda ducha, zdrowie i rekreacja – czyli golf.
Nic to, jak mawiał Pan Wołodyjowski, choć w trochę innych okolicznościach. Śmiejcie się, śmiejcie, a ja jak mantrę będę powtarzał: w zdrowym ciele zdrowy duch. Z wykształcenia jestem lekarzem i to nie tylko takim papierowym, z dyplomem, ale z prawie siedmioletnią praktyką w zawodzie. Wiem więc, co mówię!
Chcecie, inwestujcie w złoto. Od dawna „robię” w biznesie, więc rzucam czasami okiem na kursy, giełdy i ceny różnych produktów i surowców na rynku. Nie stracicie na tej inwestycji. Rozsądne było również inwestowanie w Bezosa, Jeffa Bezosa, tego od Amazona. Ostatnio, jak doniosła prasa i to wcale nie ta reżymowa, jego osobisty majątek liczony wg. wyceny kursów akcji, przekroczył 200 mld dolarów. Stał się najbogatszym człowiekiem świecie.
Robi to na mnie wrażenie, ale wcale mi specjalnie nie imponuje. Suma, kwota jego majątku, jest tak abstrakcyjna, jak to, żebym w najbliższym czasie zagrał poniżej par pola. Dla mniej wtajemniczonych wyjaśnię, że ponad 90% pól golfowych na świecie ma par pola równy 72. To oznacza ni mniej, ni więcej tylko tyle, że architekt pola zaplanował, że dobrej klasy golfista powinien wykonać na nim (na tym polu) 72 uderzenia. To mi się jeszcze nigdy w życiu nie udało, bo zwykle gram 14-20 uderzeń więcej. Teoretycznie wydaje się, że te kilkanaście uderzeń mniej nie powinno stanowić specjalnego problemu i każdy – prędzej czy później, powinien tego dokonać. Praktyka jest jednak inna. O tę właśnie różnicę (w starym dowcipie), syn zapytał ojca. Tata chwilę pomyślał i powiedział do swego potomka: „Wiesz co? Mogę ci to wytłumaczyć, ale lepiej jak sprawdzimy to w rzeczywistości, żebyś zrozumiał. Idź więc, proszę, do swoje matki i siostry i spytaj się ich, czy oddałyby się obcemu mężczyźnie za milion dolarów”. Jak ojciec kazał, tak syn zrobił. Wrócił do taty i powiedział: „Trochę się obydwie krygowały, ale w końcu obie powiedziały, że tak. „A więc tak, synku”, rzekł tata, „teoretycznie więc moglibyśmy być jako rodzina milionerami. A praktycznie mamy dwie k…y w domu”.
I taka jest różnica między teorią, a praktyką.
Przekładając to na golfa, teoretycznie mógłbym zagrać poniżej 72 uderzeń na standardowym polu golfowym (poniżej par pola), a praktycznie gram koło 90 uderzeń, czyli 18 ponad par pola.
Czy mam z tego powodu stres, czy mi to przeszkadza?
Szczerze? Tak, zaraz po skończeniu danej rundy golfowej, jak słyszę, ile zagrali koledzy, to mówię sobie: „No nie, znowu człowieku dałeś d…y, czyli ciała. Weź się do roboty, potrenuj trochę, popraw grę, nie rób sobie po raz kolejny obciachu”.
A potem przychodzi refleksja – nie wynik jest ważny albo: nie jest najważniejszy!
Było super. Spędziłem fajny dzień w ładnym miejscu, zdrowo, na świeżym powietrzu, poznałem nowych, ciekawych ludzi. Miałem kilka niezłych uderzeń, a raz nawet Baśka (to tylko przykład) powiedziała: „Ale pięknie zagrałeś”.
Kocham więc Baśkę, kocham golf i olewam kursy złota, diamentów i Jeffa Bezosa.
Bo w życiu są różne wartości, priorytety, cele, metody i sposoby, żeby być i żyć w zgodzie z sobą.
Czy golf jest odpowiedzią na to wszystko? Oczywiście, że nie i na pewno nie dla każdego.
Dla mnie też nie jest ponad wszystko.
Lubię jednak grać, nawet gdy mi czasem nie idzie (przepraszam – jak mi zwykle nie idzie). Lubię ludzi, lubię przyrodę, lubię golfa, bo jego uczciwość, jego reguły i zasady są ważne i istotne – i w grze, i w życiu. Warto się do nich stosować.
Nie lękajcie się więc koronawirusa i Łukaszenki, nie stresujcie się wzrostami i spadkami cen ropy, respiratorów i złota.
Dajcie sobie trochę luzu i pograjcie w golfa. Wartości, które on niesie, nie przełożą się na zyski czy straty, na wyceny spółek giełdowych, kursy akcji i na wasz osobisty majątek, nie, nic z tych rzeczy. Po prostu na chwilę oderwiecie się od rzeczywistości, od sztampy dnia codziennego, pracy, wirusa, a nawet od polityki. Golf da wam w dłuższej perspektywie zdrowie, dobre samopoczucie i wielu nowych przyjaciół. A to są wartości ponadczasowe.
Pozdrawiam
Pasyn
Instagram: Traveling4golf
Facebook: Wojciech Pasynkiewicz
Facebook: Fanpage – Pasyn travelling4golf
E-mail: w.pasynkiewicz@upcpoczta.pl