ISLANDIA

 

Iceland – czyli kraina lodu, bo prawie 11% powierzchni kraju zajmują lodowce, z największym Vatnajokull o powierzchni 8300 km2.

Nordycki kraj leżący na wyspie o tej samej nazwie, o powierzchni trochę ponad 103 tys. km2 (mniej niż 1/3 terytorium Polski), w północnej części Europy, na granicy Oceanu Atlantyckiego i Morza Arktycznego, pomiędzy Szkocją i wyspami Owczymi od południowego wschodu, Norwegią od wschodu i Grenlandią od północnego zachodu, najmłodszy obszar kontynentu europejskiego, położony na „gorącym punkcie” Grzbietu Śródatlantyckiego, na granicy europejskiej i północno amerykańskiej płyty tektonicznej, posiada wiele czynnych wulkanów (18), m.in. HeklęKatlęAskjęGrimsvötn, a w sumie ma ich 130. Najwyższy szczyt Islandii – Hvannadalshnúkur sięga ponad 2110  m n.p.m. O aktywności wulkanicznej świadczą również liczne gorące źródła oraz gejzery (samo słowo pochodzi od nazwy najbardziej znanego gejzeru na Islandii : Geysir, którego z kolei nazwa ma korzenie w Islandzkim słowie gjósa- tryskać, wybuchać.)

Islandia należy do najpóźniej zasiedlonych obszarów Europy. Pierwsi osadnicy pojawili się w 874 r. Byli to norwescy wikingowie oraz celtyccy osadnicy. W roku 930 zebrali się oni po raz pierwszy na zgromadzeniu ogólnym, zwanym Althingiem. Althing był w średniowieczu dorocznym zgromadzeniem wszystkich wolnych mieszkańców wyspy.

Islandia pozostała niezależna przez 300 lat, by w XIII wieku popaść w zależność najpierw norweską, a potem duńską. Pewną autonomię uzyskała w 1874 r. W 1918 r, odzyskała niepodległość, z królem duńskim jako tytularną głową państwa. Podczas II wojny światowej Islandia ogłosiła neutralność, jednak Wielka Brytania w maju 1940 roku dokonała inwazji, chcąc zapobiec zajęciu wyspy przez Niemcy. Islandia zakończyła unię personalną z Danią i ogłosiła się republiką w 1944 roku.

Stolicą kraju jest Reykjavik, o którym usłyszałem pierwszy raz w życiu w 1972 r. gdy miał tam być rozgrywany mecz o mistrzostwo świata w szachach pomiędzy Borysem Spasskim i Bobym Fischerem, a tak naprawdę między ZSRR i USA. Już na długo przed rozpoczęciem mecz cieszył się olbrzymim zainteresowaniem, nie tylko wśród szachistów. Po raz pierwszy bowiem od ćwierćwiecza naprzeciwko radzieckiego mistrza zasiąść miał pretendent z innego kraju. Dodatkowo był to szachista nietuzinkowy, odnoszący niespotykane wcześniej sukcesy (w drodze do meczu ze Spasskim dwukrotnie pokonał swoich przeciwników w stosunku 6 : 0, a byłego mistrza świata, Tigrana Petrosjana – 6½ : 2½). Z tego powodu, jak również z powodów politycznych (naprzeciwko siebie stanęli rywale z dwóch największych, rywalizujących ze sobą, mocarstw świata), pojedynek nazwano “meczem stulecia”.

Organizacja meczu wymagała rozwiązania wielu niełatwych problemów. Pierwszym z nich okazał się wybór miejsca spotkania. Spasski chciał grać w Reykjaviku, a Fischer w Belgradzie. Postanowiono więc początkowo rozegrać kolejny mecz “wędrowny” kolejno w obu tych miastach. Niespodziewanie jednak Fischer oświadczył, iż nie odpowiadają mu warunki finansowe meczu. Zażądano od obu miast gwarancji finansowej, w związku z czym Belgrad zrezygnował z organizacji połowy meczu, a spotkanie rozegrano w całości w stolicy Islandii. Fischer wygrał, zdobył pierwszy w historii USA tytuł mistrza świata, a potem ….. zwariował i już nigdy nie zagrał w obronie tytułu, który stracił.

 

Ludność Islandii liczy około 330 tys. mieszkańców, z czego prawie 5 % stanowią Polacy, których liczba w sezonie zwiększa się do prawie 30 tys. czyli 10% populacji !!!

Zapytaliśmy obsługującą nas w jednej z restauracji Polkę spod Katowic dlaczego przyjechała do Islandii. Powiedziała : „w Polsce zarabiałam 2 tys. zł, potem pracowałam w Hiszpanii, gdzie zarabiałam jeden tysiąc Euro, a tu zarabiam dwa tysiące € na miesiąc. Życie jest drogie, ale jak się dobrze urządzisz, to starczy i na jedzenie i na przyjemności i na wakacje w ciepłym miejscu, a jeszcze dla rodziny w Polsce coś mi zostaje. Choć zimą rzeczywiście jest ciężko, jak słońce wschodzi koło 11 rano, a zachodzi po 4 godzinach. Tu w zasadzie są dwie pory roku lato i zima, choć chyba powinnam powiedzieć, że jest lekka zima i zimna zima przez cały rok.”

Coś w tym chyba jest, bo my byliśmy w połowie czerwca, a najwyższa temperatura w ciągu dnia osiągnęła 13 stopni C.

Za to „latem” słońce nie zachodzi wcale i dzień trwa przez 24 godziny.

 

Po co więc jeździ się na Islandię ?

Zobaczyć kraj, poznać ludzi – to odpowiedzi trywialne. Przede wszystkim chyba zobaczyć wspaniałe widoki : ciągnące się kilometrami pola zastygłej lawy, miejscami porośniętej mchem, rzadką trawą, bez drzew lub wszechobecnym fioletowym łubinem, miejscami wyglądające nawet nie jak księżycowe, ale chyba raczej jak marsjańskie krajobrazy, lodowce, wodospady, skaliste, poszarpane brzegi, „chwilowo” nie czynne wulkany, czy tryskające gorącą parą na dwadzieścia parę metrów w górę gejzery. W powietrzu unosi się zapach zgniłych jaj – siarkowodoru, a ziemia „bulgoce” pod stopami. Czym dalej od Reykjaviku tym bardziej surowo i mniej turystów i niczym nie skażona, naturalna, dzika, jakże odmienna, wspaniała przyroda.

Islandia to trochę dziwny kraj : przez dziesiątki lat leżąca niejako poza Europą (i nadal nie jest członkiem Unii Europejskiej), żyjąca głownie z rybołówstwa, nagle przez rozwój lotnictwa i turystyki  stała się atrakcyjnym miejscem wielu wycieczek z całego świata, wliczając turystów z USA, Japonii i Chin. Uderzyło mnie skrzyżowanie kontrastujących ze sobą zjawisk : prastarych, ciągle żywych wierzeń w  trolle i elfy mieszkające pod kamieniami, z powszechnym dostępem do Internetu i wysokim dochodem narodowym na głowę mieszkańca, a jednocześnie zakazem sprzedaży alkoholu od piątku do poniedziałku, nieobecnością restauracji MacDonald ‘s, a za to z przysmakami w postaci sfermentowanego rekina, czy wielorybiego tłuszczu w kwasie mlekowym.

 

Co to wszystko ma wspólnego z golfem ?

Wydawałoby się, że nic. Tak przynajmniej myślałem, dopóki nie przeczytałem artykułu Pawła Rozwadowskiego.

65 pól golfowych przy 330 tys. mieszkańców ? Niewiarygodne, niemożliwe, a jednak…

Co prawda tylko 15 pól osiemnasto dołkowych i 50 dziwięcio dołkowych, ale mimo wszystko – wychodzi, że w przeliczeniu na głowę mieszkańca jest to kraj numer jeden na świecie, jeśli chodzi o golfa.

Zaraz, chwila, powiedziałem sobie – i ja tam jeszcze nie byłem ? Ja tam jeszcze nie grałem w golfa ?

Od myśli do realizacji droga u mnie krótka, szczególnie, że zbliżał się długi weekend czerwcowy. Przyjaciele odmówili wspólnego wyjazdu, ale mój wierny partner golfowo – wyjazdowy w osobie moje żony i tym razem mnie nie zawiódł.

Dolecieliśmy bezpośrednio liniami Norwegian z W-wy do Keflaviku, tradycyjnie wynajęliśmy auto z Avis i po niecałych 30 minutach jazdy zameldowaliśmy się w hotelu Alda w samym centrum Reykjaviku. To był zresztą błąd. Początkowo wybrałem Radisson Blu, ale potem ufając swojej intuicji zasugerowałem się wpisem, że Alda to super hotel, przy tak naprawdę jedynej handlowej ulicy w stolicy Islandii z mnóstwem sklepów, restauracji i barów dookoła. Część z tego była prawdą, ale brak parkingu przy hotelu, cena (prawie 500 € / dobę) za dość spartańsko urządzony pokój, bez szafy w środku, z łazienką gdzie w umywalce trudno było wcisnąć ręce pod kran, oraz słabe śniadania (płatne ekstra) w porównaniu z Radisson Blu, w okolice którego wybraliśmy się później (niższa cena, lepsze położenie) pokazały mój błąd w wyborze hotelu.

Późno, noc, rano trzeba wstać bo golf czeka, a na dworze jasno jak w dzień. Zasłoniliśmy okna nieprzepuszczającymi światła storami i podnieceni czekającą nas od następnego dnia przygodą poszliśmy spać.

Na pierwszy ogień poszło pole nr 1 w Islandii : Keilir Golf Club, czyli Golfklubburinn Keilir, Hafnarfridi, zaledwie 10 km na południowy zachód od Reykjavik w miejscowości Hafnarfjordur. Zaczęło się bardzo przyjemnie, bo nie było za ciepło, a dostaliśmy buggy z zamykanymi bocznymi drzwiami, wyglądający jak mały samochodzik. Szczególnie ucieszyło to moją żonę, która przyjechała na Islandię już chora, a nie chcąc całego wyjazdu spędzić w łóżku, zaczęła dzień od łyknięcia antybiotyku. Pierwsza dziewiątka wśród „morza” zastygłej lawy. Grałem już podobnie wyglądające pola w Mission Hills w Haikou, na wyspie Hainan w Chinach. Tyle, że tam było prawie 30 st. C w cieniu, a piargi i zwały czarnych kamieni rozdzielały lub przedzielały fairway’e, a tu było 11 st. C, a przy dość silnym wietrze znad morza, temperatura odczuwalna była w granicach 8-9 st. C, a fairway’e wiły się między zastygniętą lawą, porośniętą gdzieniegdzie mchem lub skąpymi krzaczkami. Byłby to piękny widok, gdyby nie stojąca nieomalże na wprost pola okropna fabryka, psująca całe wrażenie. Druga dziewiątka, po przeciwnej stronie domu klubowego zupełnie inna. Położona na dużym, lekko wyniesionym cyplu, otoczonym z dwu stron morzem, bez krztyny pozostałości po erupcji wulkanu. Niestety i tu, po zagraniu paru dołków ukazał się i trwale pozostał na widoku drugi brzeg zatoki z rybacko przemysłowym portem i przetwórnią stanowiącą dysonans tej okolicy. Ładne i ciekawe pole z okropnymi widokami z obu dziewiątek.

Po dość smacznym lunchu w Club House wróciliśmy do hotelu i moja żona do łóżka, leczyć chorobę, a ja na spacer po Reykjaviku.

 

Następnego dnia ruszyliśmy na wycieczkę zobaczyć wodospad Gullfoss (Złoty). To jakieś 110 km na wschód od Reykjavik. Piękna droga, początkowo wśród fioletowych łanów łubinu, potem przez płaską równinę bez jednego drzewa, z ciągnącymi się po horyzont polami zastygłej lawy, porośniętej mchem lub rzadką trawą, wzdłuż dużego jeziora, w kierunku wyłaniających się na horyzoncie lodowców. Minęliśmy miejscowość Geysir i po paru kilometrach dotarliśmy do dwóch kaskad (jedna 11 m wysokości, druga, położona pod kątem, 21 m) na rzece Hvita. Zostawiliśmy nasz samochód na olbrzymim parkingu i w „rzece” ludzi ruszyliśmy na tarasy podziwiać majestatyczne piękno przyrody… Lunch na miejscu składający się z niesmacznej pasty, i powrót do Geysir, żeby zagrać dziewięcio dołkowe pole z widokami na strzelające wysoko gejzery u stóp Laugarfjall, góry z czarnym zboczem. Domek klubowy, to dość mała drewniana chatka z niewielką werandą i przemiłą obsługą. Byliśmy jedyni na polu, więc bez problemu dostaliśmy jedyne chyba dostępne buggy. Pierwsze parę dołków przecina wijący się po środku żwawy strumień, a ostatnie trzy dołki (z ciekawym ślepym otwarciem podążają na wzgórze z widokiem na gejzery. Pole słabej jakości, ale z pięknymi widokami i dość ciekawe. Jechać tu prawie półtorej godziny z Reykjaviku nie warto, ale robiąc wycieczkę do Gullfoss, aż grzech się nie zatrzymać i nie zagrać. Było jednak tak zimno, że moja zona zakładała sobie kurtkę na głowę, a pomimo tego i czterech warstw ubrania, musiałem w drodze powrotnej wytrzymać ogrzewanie w samochodzie nastawione na 28 st. C.

Wróciliśmy pod wieczór, a nad miastem pierwszy (i przedostatni, niestety) raz wyszło słońce. Nie wahając się chwili zadzwoniłem do Suderness Golf Club i spytałem czy mogę przyjechać koło 22 i zagrać sobie rundkę golfa. „Oczywiście” padła odpowiedź – „czekamy na Ciebie”. Chwilę więc odsapnąłem, przebrałem się i zostawiwszy, z bólem serca, przykrytą dwoma kołdrami i totalnie chorą żonę ruszyłem na midnight golf. Kierunek NW, dystans 60 km. Znowu ładna droga z morzem po prawej stronie i marsjańskim krajobrazem po lewej. Niestety w połowie tej, tak miło rozpoczynającej się przygody zaczął siąpić drobny deszczyk, który po chwili zmienić się w dość rzęsiste opady. Przyjechałem na pole koło 22.30. Chwilę zastanawiałem się czy na pewno chcę wysiąść z samochodu na ulewny już deszcz, szczególnie, że na parkingu pod domem klubowym stały tylko dwa samochody. Ahoj przygodo, wydusiłem z siebie jednak i po krótkim namyśle polazłem do domku wypożyczyć buggy i zapłacić za green fee. A tu niespodzianka : domek klubowy pusty, zamknięty na cztery spusty. Z otaczającego dom tarasu zobaczyłem dwa flighty, oba na 18 dołku, kończące grę. No dobra, powiedziałem sobie : nie będzie mi tu Islandczyk pluł w twarz, wielkie mi co, trochę deszczu i myśli sobie, że u nas w Polsce nie pada. Idę grać. Obszedłem dom klubowy i od tyłu na zapleczu znalazłem klika ręcznych wózków. Pożyczę sobie jakiś, przecież go nie zniszczę, pomyślałem i tak zrobiłem. Jak ładowałem kije z bagażnika, ostatnie dwa samochody parkujące koło mnie odjechały i zostałem sam, totalnie sam na całym polu. Idę, powiedziałem sam do siebie, żeby podtrzymać się na duchu i poszedłem. Ulewny deszcz zmienił się w super bardzo ulewny, a dodatkowo zaczął wiać silny wiatr, więc deszcz w zasadzie padał poziomo. Eeee tam pomyślałem, przecież wszyscy mi mówili, że na Islandii jest tak, że jak pogoda ci się nie podoba, to trzeba zaczekać 5 min. Zaczekałem 20, a byłem dość wkurzony, bo nawet nie byłem w stanie zapalić papierosa, bo zanim go włożyłem do ust, to już był tak mokry, że rozpadał się w ręku. Było już po 23 kiedy zdecydowałem się na tee shot z pierwszego tee boxa, par 5. Miałem na sobie specjalną ciepłą bieliznę, ciepłą koszulę, gruby sweter – wind stoper i oczywiście rain suit. Ale i to było mało. Na greenie pierwszego dołka nawet majtki miałem już mokre. Dochodziła północ, na dworze cały czas szaro, ale wrażenie dość niesamowite, rozległe pole typu links, w oddali morze, żywej duszy dookoła i stada zbitych w wokół siebie mew i rybitw, jakby patrzących na mnie z pytaniem – co ty tu robisz idioto ? Wyjąłem piłeczkę z pierwszego dołka i ruszyłem na drugi. Nagle patrzę, a po lewej stronie tee box osiemnastki. No i poddałem się, skręciłem w lewo, zagrałem 18 dołek, też par 5, zostawiłem wypożyczony bez pytania trolley i sposobem mojej żony wsiadłem do samochodu i nastawiłem ogrzewanie na + 28 stopni.

 

„Nie po to pierwszy raz w życiu, a może i ostatni, przylecieliśmy na Islandię, żeby leżeć w łóżku i symulować choroby” – powiedziałem następnego dnia o 7 rano do swojej żony – „Wstawaj Kochanie, mamy tu jeszcze parę pól do zagrania !!!” Okrasiłem to jednak promiennym uśmiechem i zaproszeniem na śniadanie poza hotelem. Śniadanie okazało się lepsze i tańsze niż w Alda hotel, moja żona czuła się lepiej, więc nie bacząc na sino-szare niebo ruszyliśmy dziarsko na Thorlakshofn GC, ok. 30 km na południowy wschód od Reykjavik.

Jeżdżenie samochodem na różne pola, poza pewną uciążliwością, ma ten plus, że zwiedza się miasto, wyjeżdżając w różnych kierunkach, co daje możliwość podziwiania odmiennych krajobrazów, zależne od strony świata, w którą się jedzie.

I tym razem pojechaliśmy malowniczą drogą, uśmiechając się do siebie, pomimo coraz silniejszego deszczu. W domu klubowym zameldowaliśmy się parę minut po dziewiątej rano. Było nas troje : ja, moja żona i pan pełniący rolę sprzedawcy w pro shopie, barmana, kelnera i recepcjonisty gotowego przyjąć opłatę za green fee oraz funkcję caddy master gotowego wydać nam buggy, gdyby takowe były na polu. Buggy jednak nie było. Na dworze było szaro od mgły i drobnego kapuśniaczka oblepiającego nas wilgocią, jak spocona meksykańska kochanka. Bryza wiejąca od widocznego morza bryza powodowała, że czuliśmy się jak w łaźni, w której, niestety, ktoś przekręcił termostat w drugą stronę i było niewiele cieplej niż w Zakopanem w listopadzie w drodze na Giewont. Żona powiedziała krótko : „NIE”, a po namyśle dodała – „możesz zagrać, tylko odwieź mnie najpierw do hotelu”. Poddałem się po raz drugi i zawróciliśmy w stronę Reykjaviku, ale bynajmniej nie w stronę hotelu. Udało mi się tak sprytnie nastawić nawigację, że wylądowaliśmy pod Club House’em Grafarholt Golf Course, czyli Golfklubbur Reykjavikur, czyli Reykjavik GC.

To pole w samym mieście, zaledwie 3 km od centrum. Do klubu należą dwie osiemnastki : wspomniany Grafarholt i Korpa. Ładnie zaprojektowane, na niewielkich wzgórzach z widokiem na miasto. To najstarszy klub w Islandii założony w 1934 roku. Porządnie utrzymany, daje przyjemność z gry.

Ku naszemu zdziwieniu, spomiędzy chmur zaczęło prześwitywać słońce, a i temperatura błyskawicznie się podniosła do prawie 14 stopni ! Żyć nie umierać. Żona uśmiechnięta, ja mam kolejną piłeczkę z logo pola do kolekcji, przed nami wolne popołudnie…

Zaproponowałem lunch w miejscu nieopodal i zupełnym przypadkiem wylądowaliśmy w GKG GC, Golfklubbur Kopavogs og Gardabaejar, Leirdalur Course.

Nie pytajcie mnie jak to się stało, bo prawdopodobnie, po prostu, pomyliłem drogę ( 🙂 ), no ale skoro już tu przyjechaliśmy i nie tylko, że wciąż nie padało, a wręcz odwrotnie – słoneczko coraz śmielej wyglądało zza chmur to grzech było nie zagrać kolejnego pola. A widok był jak z bajki – dość wysokie wzgórze po lewej stronie w całości obrośnięte intensywnie fioletowym łubinem, a na wprost śliczne zielone fairway’e. Smaczny lunch, buggy do dyspozycji, tyle że musiałem kupić kolejny karton różowych piłeczek dla swojej towarzyszki, która nie bacząc na cenę z lubością wysyłała je w różne niedostępne miejsca : w krzaki, zarośla, wodę i temu podobne złośliwie zaprojektowane, czy też naturalne przeszkody. Ale co tam, pieniądze szczęścia nie dają, a radość, jaką miałem z gry na tym polu – bezcenna.

 

Wieczór spędziliśmy dla odmiany we włoskiej knajpce i po zasłużonym nocnym (nocnym z nazwy, bo wciąż było jasno) odpoczynku wybraliśmy się (już spakowani na wylot) na ostatnią, niedzielną rundkę.

Wybór padł na Oddur GC, Golfblubburinn Oddur, Urridavollur Course.

To pole, prawie że graniczące z GKG, czwarte położone w zasadzie w Reykjaviku.

Tym razem mieliśmy już jednak pecha, bo deszcz lał od samego rana. Godzinkę, albo i dłużej przesiedzieliśmy w domku klubowym, czekając aż się nieco wypogodzi.

Cierpliwość bywa jednak nagradzana i w końcu przestało lać. Złapaliśmy kije i biegiem na pierwsze tee. Szczęścia wystarczyło na dwa i pół dołka, potem deszcz sobie przypomniał, że już dawno nie padał i zaczął zacinać ze zdwojoną siłą. Na piątym dołku żona mnie poinformowała, że ma już mokrą bieliznę, że jej zimno i że ma krótko mówiąc – dość. Uwierzyłem jej zresztą dość łatwo, bo w butach chlupała mi woda już od czwartego dołka. Na siódmym dołku ściana deszczu była tak duża, że nie wiedzieliśmy w którą stronę skręca fairway. No i poddałem się po raz trzeci. Tak zakończyła się nasza golfowa przygoda w Islandii.

 

Wnioski :

  1. Jestem mega zachwycony, że tam pojechałem. To kraj z nieziemskim, pięknym i surowym krajobrazem. Wyspa, na którą w sezonie przylatuje ponad 2 mln turystów, czyli ponad sześć razy więcej niż jej populacja. To tak jak by do Polski przyjechało 200 mln ludzi !!! To miejsce gdzie ludzie są przyjaźni, gdzie jest bezpiecznie (przez 5 dni pobytu nie zobaczyłem policjanta), gdzie jest tolerancja, gdzie wszyscy mówią po angielsku i gdzie wciąż wierzą w elfy.
  2. Golf jest drugim w kolejności sportem narodowym i choć jakość pól nie jest powalająca, to design i widoki wynagradzają drobne ubytki trawy tu czy tam.
  3. Nie sprawdzajcie prognozy pogody. To nie ma sensu. Zmienia się ona w ciągu dnia, czasem kilkukrotnie, w sposób ekstremalny, a 20 czy 30 km dalej jest zupełnie inna.
  4. Możecie sobie darować geotermalne baseny, czyli SPA pod gołym niebem, niedaleko Reykjaviku – Blue Lagoon, ale pojedźcie zobaczyć Heklę, najwyższy wulkan z czarnym stożkiem ginącym w chmurach, zwanym wrotami piekieł i Breidamerkurjokull – jęzor gigantycznego lodowca Vatnajokull oraz oczywiście wodospady Gullfoss i gejzery w Geysir.
  5. Nie wiem czy tam wrócę, choć jest jeszcze parę pól do zagrania. Jak tylko objadę Kanadę, Koreę, Japonię, Australię, Nową Zelandię, Argentynę i jeszcze parę krajów – siądę i poważnie o tym pomyślę.
  6. Pogodowo mieliśmy pecha, cóż, tak czasem bywa i nie ma specjalnego znaczenia, czy podróż zaplanujecie na 2-3 miesiące na przód, czy 4 dni przed wyjazdem.
  7. Nie zabierajcie ze sobą chorej żony, no chyba, że będziecie dla niej cały czas bardzo mili (jak ja), kupicie jej antybiotyk, pozwolicie żeby w samochodzie było +28 stopni C i będziecie jej kupować często, dużo różowych piłeczek…

 

Jedźcie na Islandię. Warto.

 

 

Pasyn

 

w.pasynkiewicz@upcpoczta.pl

Twiter : pasyn1

Instagram : Travelling4golf

Facebook : Wojciech Pasyn

 

 

 

 

 

 

 

You may also like

Comments are closed.