Jack Holmes na nartach – czyli jak pobić rekord prędkości, wjechać w tunel i przeżyć.

W kwietniowym numerze magazynu „Golf & Roll” dowiecie się co prawdziwy golfista robi w czasach zimowej zawieruchy. Artykuł, który czytacie, będzie suplementem do golfandrolowego felietonu.

W wspomnianym artykule zmagam się z jogą, siłownią i własnym mózgiem. Zapomniałem jednak wspomnieć, że golfista to nie tylko zwinny jak jogin kulturysta, ale też narciarz. I to nie byle jaki narciarz.

Golfistą jest się marnym i to marnym do końca życia. Taki już jest golf. Narciarzem jest się wspaniałym zawsze.

Wybraliśmy się więc, jak to na marnego golfistę przystało, na narty. Caddy, wnuk Caddy, czyli jak się później okazało także mój i ja. W Alpy, w Tyrol, w 400 kilometrów zaśnieżonych tras narciarskich. Nie, żebym się palił na takie wyjazdy, ale dostałem zadanie, mam na to odpowiednie papiery, nauczyć wnuka jazdy na dwóch deskach. Tata wnuka i mama wnuka jeżdżą na snowboardach, tylko wnuk jakiś taki mądry.

Pierwszy dzień narciarskiego szkolenia prawie się udał – ale się nie udał. Dlaczego?

Dla urozmaicenia monotonni nauki jazdy na nartach, pojechaliśmy się pościgać. Wnuk chciał się pościgać, ja za wiatrem we włosach raczej nie przepadam, nawet jak mam kask na głowie. Czego jednak nie robi się dla wnuka.

Odcinek pomiarowy z transmisją video  zafundowało BMW. Profesjonalna bramka startowa, odliczanie, wiwat kibiców. Było wszystko. Pierwszy wystartował i pognał na jajo, w lekkim pługu, dziewięcioletni syn mojego syna. Zrobił czas 21 sekund i 73 setne. Z jakim czasem zostałem mistrzem ja?  Trudno policzyć. Zegar stanął na 1 minucie, 16 sekundach i 54 setnych. Tłum na mecie wywatował, wprawdzie z taśmy, ale szczerze, więc nie czułem się przegrany. A czemu taki czas? Wina Tuska, a tak naprawdę to kijka.

Ustawiłem się w bramce, kijki przełożyłem przez tyczkę startową i zaczęło się odliczanie. Ruszyłem na trzy, z pełnego odbicia. Nogi wisiały w powietrzu, żeby jak najpóźniej uruchomić zegar. Czułem moc. Moc zwycięstwa.  Nogi spadły, otworzyły bramkę i czas ruszył. Tylko czas ruszył, ja nie ruszyłem.

Leżałem na śniegu z zaklinowanym kijkiem, w nie wiem co, zaklinowanym.  Czy się zerwałem, czy ruszyłem w pogoń za uciekającym czasem? Nie. Niech ucieka, pomyślałem. Ciało golfisty jest ważniejsze do uciekającego czasu. Wstałem, sprawdziłem każdą część ciała, trochę to trwało, bo mam dużo części, a tych obolałych było jeszcze więcej. I spokojnie ruszyłem w dół mijając dostojnie metę. Wnuczek, niewdzięczne chłopie, pokładał się ze śmiechu, Caddy, grzecznie udawała, że mojego mistrzowskiego przejazdu nie widziała.

Kolejny dzień zaczął się pochmurnie, wietrznie i deszczowo. Jak to dzień w górach, na urlopie. Szkolenie przebiegało sprawnie, wnuk karnie wykonywał kolejne zadania, Caddy czuwała w oddali. Nic nie zapowiadało prawdziwej katastrofy.

Pech chciał, że przy jednej z nartostrad trafiliśmy na  tor przeszkód. Taki dziecięcy tor przeszkód. Dziadku, pojedziemy przez  przeszkody, zapytał wnuczek, a mnie  czyli dziadkowi ciarki przerażenia przeszły po plecach. Przeszkody, las, wąsko, kręto i jeszcze pewnie ślisko. Jak znalazł dla dziadka!. Jasne wnuczku, dawaj, dziarsko odpowiedziałem. I tu zaczął się horror.

Przez las przejechałem, slalom przejechałem, ale w tunelu się nie zmieściłem. Tunel pojawił się znienacka za zakrętem i miał metr wysokości. Wnuczek nawet się nie schylał, ja się schyliłem, nie wiem po co, bo i tak to nie miało żadnego znaczenia. Rąbnąłem z impetem czołem w przeszkodę i złożyłem się w szwajcarski scyzoryk. Niestety szwajcarskie scyzoryki, może łatwo się składają, gorzej z ich rozłożeniem. Wyjechałem więc z tunelu bezwładnie leżąc plecami na tyłach nart ze świadomością, że z takiej pozycji, w tym wieku, się nie wstaje. Tyle dobrego, że wyjeżdżając wbiłem się w pryzmę śniegu i nie pojechałem dalej w dół stoku.

Pomocy znikąd. Wnuczek pewnie już pod wyciągiem, a ja leżę i nikt nie jeździ, bo po sezonie i chwila przed zamknięciem krzeseł.

Jak się czułem ? Jak joga z połamanymi nogami, ale nie panikowałem. Wiedziałem, że zmienia się front pogodowy i zacznie sypać śniegiem. Za dwa dni nasypie tyle, że oprę się o śniegową górkę i wstanę. Leżałem więc i grałem w golfa na Wyspach Kanaryjskich.  Na czwartym dołku pola Salobre New, to to trudniejsze,  coś walnęło mnie w kask, przejechało po goglach i wylądowało między moimi nogami. To coś co po mnie przejechało podniosło taki wrzask, że zamiast byrdie zrobiłem podwójnego bogeya i wróciłem do zimnej rzeczywistości. Okazało się, że to coś było dzieckiem na nartach, a w zasadzie nie na nartach, a na mnie. Sytuacja niezręczna, szczególnie, że za moment pojawił się przerażony tata. Całe szczęście, że tata nie wziął mnie za księdza i nie tylko uwolnił mnie od wrzeszczącego dzieciaka, to jeszcze postawił mnie na w miarę sprawne nogi.

Tak postawiony wróciłem do rodziny, ale już boję się kolejnego dnia szkolenia narciarskiego.

Ratunku !

Jack Holmes na nartach – Jacek Zaidlewicz

 

You may also like

1 Comment

  1. Jacek mistrzu lekkiego pióra znowu ubawiłeś mnie do łez !!!

Comments are closed.