Gdy byłem młody, czyli w sumie nie tak dawno, to moją biblią była powieść Komu bije dzwon Ernesta Hemingwaya. Byłem całkowicie i zupełnie przekonany, że lepiej przeżyć pełnią życia trzy dni, niż byle jak czterdzieści lat
Nie wchodząc w dalsze dywagacje nad tym zagadnieniem, kiedy poznałem swoją towarzyszkę życia, wymieniliśmy się swoimi ulubionymi lekturami. Ona zaczytywała się wówczas w Przeminęło z wiatrem Margaret Mitchell i jak Scarlet, grana w tym (wielo) Oskarowym filmie przez Vivian Leigh, mówiła do mnie: „Nie będę tym sobie zaprzątać głowy dziś, pomyślę o tym jutro”. Wspaniała powieść o miłości w czasach wojny secesyjnej, widzianej oczyma pięknej, młodej dziewczyny z bogatego rodu plantatorów bawełny i zatwardziałych konfederatów. Nic więc dziwnego, że takie nazwy miast i stanów, jak Savannah, Georgia i Charleston, South Carolina wbiły mi się na trwałe do pamięci.
Minęło sporo lat, zanim zacząłem grać w golfa, i kilka kolejnych, zanim wymyśliłem sobie, że będę podróżował po świecie i grał na najlepszych polach, żeby to potem opisywać i dzielić się wrażeniami.
Czasami o dacie wyjazdu, nie mówiąc o kierunku, decydowałem z pełną świadomością i dużym wyprzedaniem, a czasami decydowały za mnie los lub przypadek. Tak było tym razem.
Siedziałem sobie spokojnie w biurze, gdy nagle zabrzęczała komórka, a na wyświetlaczu pojawił się nieznany numer. Dzwonił sales manager z amerykańskiej firmy, że przylatuje do Polski i chciałby się spotkać i porozmawiać o współpracy. Nic więc dziwnego, że parę dni później siedzieliśmy w lobby hotelu Hilton w Warszawie i snuliśmy biznesowe plany na przyszłość. Produkty, do dystrybucji których zachęcał mnie nowo poznany kolega, nie były moim priorytetem, ale gdy się okazało, że firma mieści się w Karolinie Południowej, że kolega gra w golfa i że zapraszają mnie do siebie, pokrywając częściowo koszty, to spojrzałem na to z trochę innej perspektywy. Dograliśmy program wizyty, terminy i ani się obejrzałem, a już siedziałem w samolocie lecącym do Charlotte w Karolinie Północnej.
Dwa dni uczciwie popracowaliśmy, potem przeniosłem się na Hilton Head, gdzie kolejnego dnia zagraliśmy sobie rundkę golfa i kolega wrócił do roboty, a ja zostałem sam ze swoimi kijami, problemami oraz, oczywiście, z ambitnym planem.
GOLF
Na Hilton Head są trzy resorty golfowe: The Sea Pines Resort, Palmetto Dunes Oceanfront Resort i Atlantic Dunes Resort, nie licząc oczywiście co najmniej stu innych hoteli, mniej lub bardziej eleganckich, tańszych lub droższych. Nie jestem zbytnio rozgarnięty, co powszechnie wiadomo, więc oczywiście wybrałem Palmetto Dunes. Zrobiłem to z dwóch powodów: po pierwsze, podobał mi się hotel – położenie, pokoje itp., a po drugie – w resorcie były trzy pola golfowe: Robert Trent Jones Course, George Fazio Course i Arthur Hills Course. Oczywiście dla gości resortu stawki green fee na tych trzech polach były symboliczne, żeby nie powiedzieć, że wręcz były wliczone w cenę pokoju, czyli praktycznie za darmo. No więc wybrałem sobie ten hotel i oczywiście nie zagrałem na żadnym z pól należących do tego resortu. Zamiast tego zagrałem na trzech polach należących do Sea Pines Resort, za co niestety zapłaciłem kwadratowe pieniądze. Debil, prawda?
No, ale po kolei:
-
Heron Point, Sea Pines Resort – otwarte w 1960 r., przeprojektowane w 2007 r. przez Pete’a Dye’a, green fee 172 $

Heron Point
Zaczyna się ciekawie – po prawej stronie ogromny bunkier, a za nim woda, po lewej tylko woda, tee box pośrodku, ale trzeba by zagrać strasznego slajsa albo hooka, żeby się znaleźć w hazardzie, więc dramatu nie ma. Potem pole „wchodzi” między drzewa i tak już praktycznie jest do samego 18. dołka, który kończy się przy początkowej lewej wodzie.

Heron Point
Teren praktycznie płaski, bardzo nieznacznie pofałdowany. Po bokach drzewa, ale fairwaye dość szerokie. Domy stoją między drzewami albo tuż za nimi, więc niespecjalnie przeszkadzają. Dość dużo ogromnych albo jeszcze większych bunkrów. Design poprawny, ale nie powala.

Heron Point
Jakość pola nie najgorsza. Umiarkowanie polecam. Ocena: 73,6/100 pkt.
-
Harbour Town Golf Links, Sea Pines Resort, otwarte w 1967 r., projekt Pete & Alice Dye oraz Jack Nicklaus, green fee 397 $

Harbour Town
To kultowe pole, często goszczące turnieje PGA, zwykle tydzień po The Masters, w drugiej połowie kwietnia. Słynie z pomalowanej w biało-czerwone pasy latarni morskiej stojącej za greenem 18. dołka ciągnącego się wzdłuż zatoki oceanicznej. Ten dołek i poprzedni 17., par 3 – grany w kierunku zatoki, przez wodę i z wielgachnym bunkrem broniącym greenu, znacząco podnoszą rangę tego pola, tak naprawdę niewiele różniącego się od poprzedniego.

Harbour Town
Ładniejszy i ciekawszy design, może kapkę mniejsze bunkry i inaczej rozmieszczona woda. Jakość pola lepsza od Heron Point. Ocena: 84,3/100. Polecam.
-
Atlantic Dunes, Sea Pines Resort, otwarte w 1962 r., projekt Davis Love III & Mark Love oraz Scott Sherman, green fee 188 $
Jeśli mam być szczery i nie brać pod uwagę dwóch ostatnich dołków z Harbour Town Links, to pole podobało mi się najbardziej ze wszystkich trzech w Sea Pines Resort.

Atlantic Dunes
Pięć pierwszych dołków, nie dość, że super zaprojektowanych, to jeszcze z wodą wzdłuż, po boku albo w poprzek. Potem dużo lasu wzdłuż fairwayów i mnóstwo wody. Wreszcie jakieś normalne bunkry, a nie hektary zasypane piachem.

Atlantic Dunes
Jest miło, przyjemnie i z ciekawym wyzwaniem golfowym równocześnie. Dobra jakość. Ocena: 82,2/100. Polecam.

Atlantic Dunes
Dom klubowy przeogromny, wspólny dla wszystkich trzech pól. Restauracja, bar i taras z widokiem na dziewiątki i osiemnastki. Proshop bez zarzutu.
Pierwszego dnia, wieczorem, pojechaliśmy do The Jazz Corner na William Hilton Pkwy., na Hilton Head. Przeuroczy wieczór z dobrymi drinkami i świetną, nastrojową muzyką na żywo. Kolega się pożegnał i wrócił do swego domu, a ja grzecznie do hotelu.
Drugiego wieczoru nie mogłem sobie odmówić małej przyjemności i pojechałem około 30 mil na płd.-zach. do Savannah. Połaziłem po miasteczku szukając miejsc, które teoretycznie mogli odwiedzać Rhett Butler i Scarlet O’Hara, bohaterowie Przeminęło z wiatrem. Za dużo nie znalazłem, ale miasteczko mi się spodobało. Wypiłem drinka w barze na roof-top w jakimś hotelu z widokiem na Hutchinson Island i wróciłem do siebie.
Trzeci dzień był dość prosty – rano check out z hotelu, golf i wyjazd na Kiawah Island – 110 mil na północ.
Zameldowałem się w The Sanctuary at Kiawah Island Golf Resort.

Kiawah Island
Nie chcę się chwalić – nie wypada, ale byłem naprawdę w wielu resortach golfowych, w wielu krajach na świecie i z ręką na sercu mogę powiedzieć, że Sanctuary wbił mnie w ziemię i to prawie w dosłownym znaczeniu tego słowa.
Wziąłem zwykły pokój, nie suitę, ale był tak duży, tak przestronny, tak ładnie i z gustem urządzony, ze wspaniałym tarasem i z takim widokiem na ocean, że dech mi w piersiach zaparło. Układ hotelu niby standardowy – litera „C” z restauracją, barami i basenem pośrodku, przy samej plaży, ale design, komfort, obsługa – jak to mówią amerykanie – outstanding!
Może to nie wystarczyłoby do sześciu gwiazdek – jakie przyznałem temu resortowi, gdyby nie to, że w resorcie jest siedem pól golfowych: Coguar Point, Oak Point, Osprey Point, Turtle Point + 2 x private courses: Cassique & The River, no i oczywiście nr. 1: The Ocean Course.
Obszedłem hotel wzdłuż i wszerz. Potem na chwilę zatrzymałem się w barze, ot tak, tylko na moment, żeby sprawdzić, jak smakuje Gentelman Jack on the rocks i wierzcie mi lub nie, smakował całkiem, całkiem…
Przeniosłem się do restauracji, aby popijając dobrym cabernet sauvignon – Crown Point 2015 (Happy Canyon of Santa Barbara) – spróbować steka. Degustacja wypadła pomyślnie, więc mogłem zamówić małe espresso i zacząć planowanie pobytu.

Kiawah Island
Przemyślałem sobie wszystko powoli i dokładnie, i na początek postanowiłem wybrać numer jeden, czyli The Ocean Course. Pole nr 1 w Karolinie Południowej, 31. w USA i 69. na świecie w rankingu Top 100 golf courses. To tu w 1991 r., zaledwie parę miesięcy po otwarciu pola, Europa przegrała z USA w Ryder Cup, bo Bernhard Langner nie trafił 1,5 m putta na ostatnim dołku. I to tu w 2012 r. Rory McIlroy wygrał swój drugi turniej Wielkiego Szlema, zostając przy okazji najmłodszym zwycięzcą PGA Championship.
W tym roku zaplanowany jest na tym polu kolejny PGA Championship, ale pandemia może napisać różne scenariusze.
Podniecony czekającym mnie następnego dnia wyzwaniem, poszedłem spać.
Tee time miałem dopiero po południu, więc rano, po śniadaniu, polazłem z książką na plażę. Uprzejmy pan z obsługi przygotował mi leżak, ręczniki kąpielowe i rozstawił parasol, żeby się nie spalił na słońcu. Ku mojemu zdziwieniu parę chwil później przyszła nieznajoma, młoda kobieta i zaledwie parę metrów ode mnie zaczęła tańczyć, poruszając się zmysłowo, z wdziękiem, ubrana w półprzezroczyste pareo.
Przez chwilę (ja głupi) pomyślałem, że to performance specjalnie dla mnie w ramach serwisu hotelowego, ale (niestety) czar szybko prysł, gdy pojawił się mężczyzna ze zdecydowanie lepiej niż mój wyglądającym sześciopakiem na brzuchu, po czym bezceremonialnie wziął ją za rękę i poszli na spacer po plaży.
Z „nerw” postanowiłem szybko wykąpać się w oceanie, aby trochę uspokoić nadmiernie pobudzoną wyobraźnię. Powoli posuwałem się w kierunku głębszej wody, ale gdy zaczęła sięgać mi do pasa, nagle uzmysłowiłem sobie, że rekiny tępogłowe uwielbiają atakować w płytkich wodach przybrzeżnych. Co prawda preferują Florydę, widziałem jednak w „telewizorze,” że nie gardzą małą przekąską również u brzegów South Carolina. Pomyślałem sobie, że na upartego będę dalej mógł grać w golfa z protezą nogi od kolana w dół, ale po krótkim albo nawet bardzo krótkim namyśle, wyszedłem z wody i z ulgą zamówiłem mrożoną Margaritę, a potem położyłem się na leżaku.
Drugiego dnia zamówiłem tee time na rano i po grze oraz krótkim lunchu ruszyłem na wycieczkę do Charleston, niecałe 20 mil na północ od Kiawah Island.
Miasto, a w zasadzie jak na standardy amerykańskie, miasteczko, ze 100 tys. mieszkańców zasłynęło z trzech rzeczy: rozpoczęcia wojny między Południem i Północą USA, narodzinami tańca charleston i oczywiście jako miejsce pochodzenia Rhetta Butlera, bohatera Przeminęło z wiatrem, granego przez Clarka Gable’a, którego pierwowzorem był George A. Trenholm, bogaty handlarz (czytaj: przemytnik) w czasach wojny secesyjnej.
Miasto zostało założone jako Charles Town w 1670 roku, a nazwę nadano mu na cześć Karola II Stuarta.
W czasie amerykańskiej wojny rewolucyjnej odparło pierwszy atak brytyjski w 1776 roku. W walkach w obronie Charleston w 1779 roku odznaczył się Kazimierz Pułaski. Ostatecznie jednak miasto zostało zdobyte po oblężeniu przez Brytyjczyków w 1780 roku i pozostało w ich rękach do końca wojny.
12 kwietnia 1861 roku atak konfederatów na federalny Fort Sumter, strzegący portu w Charleston, rozpoczął działania zbrojne w wojnie secesyjnej.
Charleston – amerykański taniec towarzyski. Rytm tradycyjny wywodzi się z Afryki Zachodniej, spopularyzowany w USA przez piosenkę z 1923 roku The Charleston. Mimo iż „wynaleziony” został przez wspólnotę afroamerykańską w USA, taniec stał się popularny wśród szerokiej społeczności międzynarodowej w latach 20. XX wieku. Pomimo swojej czarnej historii charleston jest najczęściej kojarzony z białymi flappersami („wyzwolone” kobiety z lat 20., często ubierające się w męskim stylu i ukrywające przymioty kobiecości), z nielegalnymi barami serwującymi alkohol w USA w czasach prohibicji. Społeczność popierająca zarządzenie o prohibicji określała charlestona mianem niemoralnego i prowokacyjnego. A kto z was tańczył charlestona?
Trzeciego dnia poranny golf na kolejnym polu na Kiawah Island i samochodem na lotnisko, z powrotem do kraju.
-
The Ocean Course – otwarty w 1991 r., projekt Pete Dye, green fee 362 $.
Tu nie ma miejsca na buggy. Gra się tylko z buta, korzystając lub nie, z pomocy caddy. Ja skorzystałem i byłem bardzo zadowolony, bo pole trudne jak nie wiem co. Dołki dość długie, ale odległości między greenem, a kolejnym tee boxem to miły spacerek. Może Pete Dye specjalnie tak to wymyślił, żeby móc podziwiać otaczającą przyrodę i ocean.

The OceanCourse
Jak się chwalą w reklamie, to jedyne pole na północnej półkuli ziemskiej, gdzie Atlantyk jest dobrze widziany z dziesięciu dołków i rzeczywiście taka jest prawda. Pole wymaga nie tylko wiedzy, gdzie zagrać, ale przede wszystkim precyzji – jaki kij wybrać i jaką strategię gry na dołku zastosować. Jest pięknie i jest challenge.

The Ocean Course
Fairwaye dość szerokie, a nawet powiedziałbym: wybaczające czasami nieidealne zagrania. Cały arsenał bunkrów i takich dość rozległych i czasem dość głębokich, a niezbyt dużych. Jest woda, są waste area i oczywiście wysokie trawy po bokach fairwayów. Kondycja pola wyśmienita. Zero zabudowań. Czysta przyjemność z gry z widokiem na ocean i wyzwaniem golfowym.

The Ocean Course
Duży, zbudowany w stylu kolonialnym dom klubowy z dobrą restauracją, barem, tarasem, a nawet leżakami do opalania lub podziwiania Atlantic Ocean. Ocena 92,3/100. Na tym polu trzeba zagrać!

The Ocean Course
-
Turtle Point – otwarty w 1981 r., redesign by Jack Nicklaus w 2016 r., green fee 212 $.
Ładne pole. Poprawnie zaprojektowane, bardzo dobrze utrzymane. Większość dołków wśród lasu. Uwagę zwracają trzy dołki – 14., krótkie par 3 grany w kierunku oceanu oraz 15., par 4 i 16., par 3 wzdłuż oceanu, położone na wydmach.

Turtle Point
Jest cisza, spokój i przyjemność z gry. Duży, elegancki i przestronny dom klubowy pozwala smacznie zjeść, napić się i odpocząć po grze. Ocena 86,4/100. Polecam.

Turtle Point
-
Osprey Point – otwarty w 1986, przebudowany w 2014 r., projekt Tom Fazio, green fee 212 $

Osprey Point
Pole troszeczkę podobne do poprzedniego. Dużo dołków wśród drzew, ale znacząco więcej otwartej przestrzeni. Cały arsenał bunkrów – od maleńkich, podstępnie umiejscowionych pod greenem, po ciągnące się „kilometrami” po bokach fairwayów. Sporo wody. Ładne, przyjemne pole dające radość z gry.

Osprey Point
Dom klubowy, jak zwykle w tych okolicach, ogromny i elegancki. Ocena 82,9/100. Polecam.
Krótki, ale intensywny pobyt. Z biznesu nic nie wyszło – może i dobrze. Zaliczone jednak dwa kultowe golfowo miejsca: Hilton Head i Kiawah Island, dwa miasteczka, gdzie po prostu chciałem być: Savannah i Charleston, no i warte grzechu pole The Ocean Course. Szkoda tylko tej tańczącej dziewczyny, ale może to mi się tylko przyśniło…
Pozdrawiam
Pasyn
- Atlantic Dunes
- Atlantic Dunes
- Atlantic Dunes
- Atlantic Dunes
- Harbour Town
- Harbour Town
- Harbour Town
- Harbour Town
- Harbour Town
- Harbour Town
- Heron Point
- Heron Point
- Heron Point
- Heron Point
- Heron Point
- Heron Point
- Heron Point
- Osprey Point
- Osprey Point
- Osprey Point
- Osprey Point
- The Ocean Course
Instagram: Traveling4golf
Facebook: Wojciech Pasynkiewicz
Facebook: Fanpage – Pasyn travelling4golf
E-mail: w.pasynkiewicz@upcpoczta.pl