W zasadzie powinienem zacząć tak: Polak, Węgier, dwa bratanki i do golfa, i do szklanki, ale jednak będzie inaczej.
Parę lat temu, choć może nie tak dawno, wpadł mi w ręce któryś z numerów najlepszego pisma golfowego w Polsce – „Golf & Roll” – z felietonem Kasi Nieciak o wycieczce golfowej na Węgry.
Nie jestem wybitnie inteligentny, słabo gram w golfa, ale, co najgorsze, z pamięcią u mnie też jest wyjątkowo kiepsko. Niewiele więc z tego felietonu zapamiętałem; utkwiły mi w głowie zaledwie trzy informacje:
- na Węgrzech są jedynie dwa lub trzy pola golfowe;
- podczas całej wycieczki lał deszcz, więc prawie nic nie pograli;
- mają dobre czerwone wina i słynny Tokaj.
Jestem również życiowym niedowiarkiem, więc jeśli sam nie pomacam, to nie do końca wierzę. Co prawda Kasię znam od samych początków swojej kariery golfowej – pisałem w którymś z felietonów o jej początkach i o tym, jak mnie Martyn Proctor prawie na siłę zaciągnął na driving w Naterkach, co poskutkowało zakupem kijów następnego dnia, ale również poznaniem Kasi – która jest przeuroczą osóbką i dobrym pro w Mazury Golf & CC, co jednak wcale nie oznacza, że muszę jej zaufać w kwestii ocen pól golfowych w zaprzyjaźnionym z Polską od lat kraju.
Co było robić?
Proste. Trzeba pojechać, po dotykać, poniuchać, pochodzić po trawie, sprawdzić wszystko i wyrobić sobie własne zdanie.
Zbliżał się kolejny długi weekend majowy, pogoda zapowiadała się lepiej niż ustawa przewiduje, więc mozolnie opracowałem plan podróży (pięć dni, siedem pól, luz, relaks i na dodatek zwiedzanie Budapesztu), podpisałem Pasyn Golf Travel Agency i wysłałem kierowniczce do akceptacji. Dostałem OK, z drobną uwagą, że nie zamierza (moja osobista, długoletnia koleżanka) grać codziennie na dwóch polach, więc jej solennie obiecałem, że w planie możliwe są modyfikacje (ludzie są jednak naiwni) i zaczęliśmy się szykować do wyjazdu.
Trasa z Warszawy do Zala Springs Golf Resort liczy 880 km, co z tankowaniem, przegryzką, zakupem winietek na Czechy i Węgry zajęło nam jakieś osiem i pół godziny, bo droga dobra, a nam się specjalnie nie śpieszyło.
Przyjechaliśmy pod wieczór, „zaczekowaliśmy” się w apartamencie na polu golfowym i zadowoleni z siebie poszliśmy spać, spożywając wpierw małe co nieco i butelkę zacnego Egri Bikaver (czyli bycza krew), uchodzącego za rarytas w latach 70. w Polsce. W zasadzie wszystko byłoby OK, gdybym zupełnym przypadkiem nie zapytał w recepcji, czy są wolne pokoje. Oczywiście były, więc po raz kolejny wkurzyłem się na portal booking.com, który wcisnął mi (dużo drożej)) jeden z ostatnich dwóch apartamentów, bo dostępnych zwykłych pokoi już ponoć nie było.
Nic to, powiedziałem do siebie, jak pan Wołodyjowski mówił do Basieńki przed swoją śmiercią, choć nie obawa przed nią, tylko złość mną kierowała…
Sen leczy rany (sam to wymyśliłem), więc zadowoleni z siebie wstaliśmy wcześnie następnego dnia, zjedliśmy dobre śniadanie i pojechaliśmy na golfa.
Z Zala Springs do Hencse jest dokładnie 100 km na południe, skąd już niedaleko do granicy z Chorwacją. Początkowy pomysł (jeszcze przed wyjazdem) miałem taki, żeby tu spędzić pierwszą noc, a potem stopniowo przesuwać się na północ, coraz bliżej Czech i Polski. Los lub ręka boska (niepotrzebne skreślić) jednak mnie na szczęście powstrzymały, bo:
- miejsce jest nie wiadomo gdzie, czyli w kompletnej dupie, mówiąc po naszemu;
- hotel na miejscu jest, ale po pierwsze nie było w nim ani jednego gościa, więc bylibyśmy kompletnie sami, po drugie w środku śmierdziało starzyzną, stęchlizną i nie wiem czym jeszcze, a po trzecie wzdłuż ścian i na nich stały i wisiały jakieś rzeźby i obrazy bardziej z Afryki i safari niż z pól golfowych, co nie pomagało w tworzeniu adekwatnej do miejsca atmosfery.
Dobry kwadrans plątaliśmy się po różnych budynkach, zanim trafiliśmy do właściwego, czyli z recepcją golfową. Pan był bardzo miły, choć z angielskim na bakier, ale udało się zapłacić green fee, dostać buggy, a nawet mapkę pola i kawę do papierowego kupka, choć proshopu tam nie było.
Hencse National Golf & Country Club
Projekt: Joan Frederik Dudok van Heel, rok otwarcia: 1994, green fee: 52 €.
Samo pole okazało się jednak bardzo przyjemne.
Ponad 200 km na południowy zachód od Budapesztu, niedaleko od granicy z Chorwacją. Ładne pole wśród dość gęstego lasu na trochę pofałdowanym terenie. Ciekawie zaprojektowane. Kilka niezbyt skomplikowanych dołków wśród szpaleru drzew, kilka fajnych doglegów, kilka z wyniesionym lub leżącym w dole greenem. Dobrze utrzymane, zapewnia przyjemność z gry. Wokół cisza, spokój, zero zabudowań.
Na pierwszej dziewiątce podobał mi się dołek 4, par 4, si 1, w kształcie litery S, z greenem chronionym wodą i rosnącym przed nim wysokim drzewem, utrudniającymi atak w drugim uderzeniu. Na drugiej dziewiątce piękny 15 dołek, par 4, grany w dół, do góry i znowu w dół, na green leżący na cypelku otoczonym wodą. Śliczności. Średni dom klubowy praktycznie bez pro shopu. Obok hotel, ale nie polecam. Pole fajne, ale in the middle of nowhere, jeśli jednak komuś będzie chciało się tam pojechać, to będzie zadowolony.
Miejsce nie zachęcało do lunchu czy nawet drinka po grze (oczywiście mam na myśli piwo bezalkoholowe), więc zapakowaliśmy kije i siebie samych do auta i ruszyliśmy w drogę powrotną do Zala.
Zjedliśmy bardzo smaczną kolację, wybierając do spróbowania kolejne, całkiem niezłe czerwone wino węgierskie, i zmęczeni poszliśmy spać.
Rano gwóźdź programu, czyli jak zgodnie wszystkie portale golfowe podawały – najlepsze pole na Węgrzech
Zala Springs Golf Resort
Projekt: Robert Trent Jones Jr., rok otwarcia: 2016, green fee: 65 € (dla gości resortu).
Około 200 km na południowy zachód od Budapesztu, niedaleko od jeziora Balaton. Pole położone w dość szerokiej dolinie, z niezbyt wysokimi pasmami wzgórz po bokach. Praktycznie płaskie. Bardzo dobrze utrzymane. Fairwaye i greeny bez zarzutu, idealne bunkry. Fairwaye dość szerokie, z marginesem na błędy w otwarciach, z nieprzeszkadzającym lasem na brzegach lub kępami krzewów. Zasadnicze utrudnienie w grze to wymagające approache na greeny z dużymi, strategicznie rozmieszczonymi bunkrami lub broniącą wodą. Nie ma zabudowań w bezpośrednim otoczeniu pola, a widoki dość przyjemne.
Kilka bardziej wymagających dołków, ale brak spektakularnych utrudnień. Najbardziej podobał mi się chyba 13 dołek, par 4, dogleg w prawo z bunkrami przed i po bokach greenu i lasem za. Pole dla wszystkich, bo początkujący nie stracą piłki po złym tee off, a zaawansowani poczują challenge. Nowoczesny, ładny dom klubowy, z dużym tarasem z widokiem na 18 green, niezły pro shop, dobry driving. Niewielka restauracja z dobrą kuchnią, szeroki wybór węgierskich (i nie tylko) win. Trzy dwupiętrowe budynki (dobry design) z apartamentami i dwa kolejne w budowie. Ładnie, czysto, schludnie i bardzo dobre pole obok. Polecam.
Po grze szybki lunch i w drogę nad Balaton. Dystans krótki, bo zaledwie 75 km. Miejscowość Balatonfured, Anna Grand Hotel*** i 93 € za noc. Hotel słaby, taki trochę trącący myszką, ale miasteczko fajne. Poszliśmy na spacer nad Balaton, popatrzyliśmy na jezioro, łódki, tłumy spacerujących ludzi. Usiedliśmy nad samym brzegiem wody na kieliszek białego wina, a potem poszliśmy na pizzę i spać.
Rano, z hotelu, na pole – zaledwie 11 km. Szybka kawa i kolejne wyzwanie przed nami.
Royal Balaton Golf Club
Projekt: Hans Georg Erhardt, rok otwarcia: 2008, green fee: 47 €.
140 km na południowy zachód od Budapesztu, nad jeziorem Balaton. Pierwsza dziewiątka na nieznacznie pofałdowanym terenie z kilkoma stawami ładnie obrośniętymi trzciną. Druga zaczyna się od wąskiego dołka (par 4, si 1) idącego pod górę z gęstym lasem po bokach i wyniesionym greenem. Podobnie dołek 11, ale tym razem w dół z otwierającym się widokiem z greenu na Balaton.
Spektakularny dołek 13, par 4, dogleg w prawo grany przez wąwóz i opadający potem w dół na mały green chroniony wodą. Bajka. Back nine dużo trudniejsza, ładniejsza i ciekawsza. Do jeziora niezbyt blisko, ale przyjemny widok z oddali na połyskującą taflę wody i wzgórza po drugiej stronie. Fajne pole, dość trudne technicznie. Jakość średnia. Mały domek klubowy. Po zastanowieniu umiarkowanie polecam.
Po grze do auta i na kolejne pole. Tym razem do przejechania 55 km, ale poszło szybko i łatwo. W domku klubowym zjedliśmy smaczny i niedrogi lunch i poszliśmy zmierzyć z drugim polem tego dnia.
Forest Hills Golf & Country Club
Projekt: Tom Tanto, rok otwarcia: 2011, green fee: 38 €.
We wszystkich opisach jak wół stało, że to 18 dołków. Było, ale i nie było. Szczerze? Pierwszy raz w życiu coś takiego widziałem. Każdy fairway wspólny – choć czasem jakby podwójny, bo rozdzielony na przykład bunkrami, jeden green na dwa dołki, ale tee box na każdym dołku dla każdej dziewiątki w innym miejscu, czasem odległy o ponad 90 m.
Grałem już na takich dziewiątkach, gdzie były różne tee boxy dla dołka 1 i 10, czy 2 i 11 itd., ale zawsze były koło siebie. Tu były zupełnie gdzie indziej. Zacząłem się zastanawiać jak wyglądałaby gra, gdybym zaczynał na przykład na dołku 5, a ktoś inny na dołku 14, a przed nami jeden fairway i jeden green. Przecież to jest potencjalnie groźne i niebezpieczne. Problemu nie było, bo byliśmy sami na polu, ale….
130 km od Budapesztu, bardziej na zachód niż na południe. “Oszukana” 18-tka z dziewięcioma fairwayami i greenami, granymi z różnych tee boxów. Pole na lekkim, odkrytym płaskowyżu, bez drzew, z otaczającym lasem i widokami na odległe, niezbyt wysokie wzgórza. Szerokie, wybaczające fairwaye, trochę przewyższeń. Nie najgorsze greeny, średnie bunkry. Wody brak. Podobał mi się jedynie dołek 9, par 4, z blind shotem, potem opadający przez wąwóz i lekko idący w górę na wyniesiony green, otoczony trzema bunkrami. Dom klubowy z hotelem, niezłym jedzeniem w restauracji i słabym pro shopem. Bez widoku na kończący green. Raczej nie polecam.
Doszliśmy do wniosku, że nie chce nam się grać drugi raz tych samych dołków, nawet biorąc pod uwagę, że otwarcia byłyby zupełnie inne. Zakończyliśmy walkę na tym polu.

Forest Hills oszukana 18stka
Miły dzień zbliżał się powoli do końca. Ruszyliśmy do naszej ostatniej bazy, czyli do hotelu Bohem Art w Budapeszcie (131 km). Wrzuciliśmy bagaże do pokoju i poszliśmy na spacer po mieście.
Rano do przejechania 53 km, co zajęło nam niecałą godzinę.
Pannonia Golf & Country Club
Projekt: Doug Carrick & Hans-Georg Erhardt, rok otwarcia: 1996, green fee: 63 €.
50 km na zachód od Budapesztu. Porządny klub i dobre pole golfowe. Teren pagórkowaty, z raz rzadziej, raz gęściej rosnącym lasem po bokach i rozległym widokiem na otaczające wzgórza. Pole ciekawie i dobrze zaprojektowane. Niezła jakość fairwayów i greenów. Parę naprawdę fajnych dołków – na front nine podobał mi się 8, par 3, grany przez wodę z dużym bunkrem broniącym greenu i 9, par 5, si 1, w kształcie litery S, najpierw z wodą po lewej, a potem po prawej i dość wąskim approachem na green.
Ładna 17-tka, par 3, z greenem otoczonym z trzech stron wodą. Porządne, dobre pole, bez zabudowań dookoła. Duży, ale niezbyt ładny dom klubowy. Pole jednak polecam.
Od razu po grze w auto i na kolejne pole. Tym razem dystans do pokonania to 40 km, czyli niewiele ponad pół godziny jazdy.
Old Lake Golf Club
Projekt: Laszlo Soproni, rok otwarcia: 1998, green fee: 34 €.
65 km na północny zachód od Budapesztu. Dość poprawnie zaprojektowane pole, w większości płaskie i otoczone lasem. Trochę wody, która nie utrudnia specjalnie gry.
Jakość pozostawia trochę do życzenia. Średnie fairwaye, trochę lepsze greeny. Słabe bunkry. Druga dziewiątka chyba nieco ciekawsza. Słaby dom klubowy, średnie jedzenie, słaby pro shop. Raczej nie polecam, choć grało się całkiem przyjemnie.
Pogoda ciągle dopisywała, grało się fajnie, a na wieczór zaplanowaliśmy łażenie po Budapeszcie. Nie zawsze jednak wszystko idzie zgodnie z planem – kiedy podjeżdżaliśmy pod hotel, zaczęło padać. Dzielnie jednak poszliśmy na spacer, zabierając hotelowe parasole.
Budapeszt, stolica Węgier, to piękne miasto, z wieloma zabytkami, słynną Górą Gellerta, wyspą Świętej Małgorzaty, tętniące życiem i wypełnione kulturą.
Jego historia sięga początków naszej ery; założycielami byli Celtowie, potem Rzymianie. Dwa miasta leżące po dwóch stronach Dunaju: Buda i Peszt (a tak naprawdę jeszcze Obuda) formalnie połączyły się w 1872 roku.
W XVI w. Budę zajęli Turcy (Imperium Osmańskie), których po ponad 140 latach wyparli Habsburgowie.
Królestwo Węgier weszło jako prowincja do Cesarstwa Austrii, a po przegranej z Prusami powstały Austro-Węgry, samodzielność odzyskując dopiero po I wojnie światowej.
Potem był niechlubny okres kolaboracji z III Rzeszą. Po II wojnie światowej Węgry znalazły się w bloku wschodnim pod komunistycznym przywództwem ZSRR.
Próba zrzucenia kajdanów miała miejsce w 1956 r. (powstanie węgierskie) i została krwawo stłumiona przez radzieckie czołgi.
Wolność i demokracja przyszły dopiero w 1989 roku.
Kraj jest niewielki: 93 tys. km² i niespełna 10 mln ludności.
Przyjaźń polsko-węgierska sięga XI w., by potem w wyniku unii personalnych, wspólnych królów, wrogów, jak Tatarzy, czy Turcy, wspólne interesy i w zasadzie brak konfliktów (poza krótkim o Ruś Halicką) ewoluować przez 1000 lat.
Golf: 9 pól 18-sto dołkowych, 6 pól 9-dołkowych i 1 pole 6-dołkowe.
Niby niewiele, ale biorąc pod uwagę powierzchnię i liczbę mieszkańców, to Węgry wypadają lepiej od nas.
Ostatniego dnia, ruszając już w kierunku domu, mieliśmy po drodze zagrać na polu Magyar Golf Club (40 km na północ od Budapesztu), niestety padający od rana deszcz zweryfikował plany i ani nie zagraliśmy w golfa, ani nie połaziliśmy po Budapeszcie.
I to by było tyle.
Czas na wnioski :
- Węgry – niewielki, przyjazny kraj z uczynnymi i sympatycznymi mieszkańcami.
- Słynie z: Balatonu – największego jeziora Europy Środkowej, długiego na 77 km, szerokiego od 4 do 14 km; puszty – bezleśnej, płaskiej niziny o powierzchni 150 tys. ha.; Tokaju – białego wina deserowego produkowanego z podsuszonych winogron; Budapesztu – europejskiej aglomeracji.
- Z golfem jest słabo. Albo Węgrzy nie lubią grać, albo nie wiem, o co chodzi. Na Hencse byliśmy ja z żoną i jeden flight poza nami, na Zala Springs grali Chorwaci i Niemcy, na Balaton GC poza nami grały może dwa lub trzy flighty, na Forest Hills byliśmy jedyni na całym polu, na Old Lake byli Szwedzi i Finowie. Jedyny wyjątek, gdzie spotkaliśmy grających w golfa Węgrów, to był Pannonia G&CC. Dziwne.
- Warto tam pojechać. Z Polski nie jest daleko, green fee są ok, a pola niezłe. Budapeszt to piękne miasto.
Cieszę się, że udało nam się spędzić tam długi weekend majowy, połazić po Budapeszcie i pograć w golfa. Zachęcam was do odwiedzenia tego kraju.
Pozdrawiam
Pasyn
Instagram: Traveling4golf
Facebook: Fanpage – Pasyn travelling4golf
Twitter: Pasyn1
E-mail: w.pasynkiewicz@upcpoczta.pl