Motto:

Golfem można zarazić się dobrowolnie. Koronawirusem pewnie też, ale po co?

Wymyśliłem sobie, że golf i koronawirus mają jednak sporo wspólnego.

W poprzednim felietonie wyjaśniłem co znaczy zjadliwość, ale tym, którzy nie czytali, albo (przepraszam) nie zrozumieli – powtórzę – to zdolność wniknięcia, namnożenia się oraz uszkodzenia tkanek zainfekowanego organizmu przez dany typ patogenu.

O tym, że wirus jest patogenem, nikogo chyba przekonywać nie muszę.

Powinienem jednak uzasadnić, dlaczego uważam, że golf też jest zaraźliwy, może być groźny, a jego oddziaływanie na organizm może wywoływać liczne skutki uboczne.

Są oczywiście osoby, które są na niego całkowicie oporne i nie zakażają się nic, a nic, nawet mimo bliskiego kontaktu z chorymi; są też takie, które przechodzą tę jednostkę chorobową – golfa – bezobjawowo (tak jak i koronawirusa), ale są również takie, których nie można wyleczyć do końca życia.

O jednym i o drugim patogenie (koronawirusie i golfie) sporo już wiemy:

– oba zakażają niczego nie spodziewające się organizmy

– noszenie maseczek nic nie daje, nawet jak zostały zakupione od instruktora narciarskiego, KGHM, czy innego podmiotu powiązanego

– w obu wypadkach choroba może przebiegać łagodnie, a nawet całkowicie wręcz bez wyraźnych symptomów

– w obu wypadkach może odbić się w znaczącym stopniu na naszym dotychczasowym życiu, prowadząc do różnych nieprzewidzianych komplikacji

– skutki ekonomiczne są trudne do przewidzenia, ale należy się nimi liczyć

– rodzina i osoby z bliskiego otoczenia mogą okresowo skazani być na odosobnienie, kwarantannę i większe lub mniejsze odcięcie od kontaktów z zarażonym

– należy liczyć się ze śmiercią, choć tu okazuje się, że choroba golfowa jest dużo bezpieczniejsza w tym względzie. Przy 150 mln golfistów na świecie umiera ich rocznie około 30 (najczęściej przez porażenie piorunem, rzadziej w wyniku uderzenia w głowę piłką golfową lub kijem – co też się zdarza).  Daje to współczynnik śmiertelności na poziomie 0,00002% w stosunku do ilości graczy.  Korona wirus jest bardziej łapczywy i na dziś (początek czerwca) zabrał już z tego padołu prawie 0,005% populacji ziemian, a nie powiedział jeszcze przecież ostatniego słowa.

Tu wniosek jest dość prosty i nasuwa się sam: lepiej grać w golfa niż chorować na koronawirusa. Nie mam co prawda szczegółowych danych i nie wiem, ile osób całkowicie zdrowych zakaziło się i zmarło na COVID-19, tak jak nie wiem, ile osób w podeszłym wieku, z chorobami płuc lub deficytem odpornościowym zginęło tragicznie podczas gry w golfa.

Podejdźmy jednak do sprawy poważnie.

Obie choroby są groźne.

Patrząc z uwagą na statystyki – postawię teraz śmiałą tezę: golf może być groźniejszy!

Z koronawirusem sprawa jest dość prosta (dane na 10.06.2020):

– możesz się zarazić – dotyczy to 7,3 mln ludzi na 7,6 mld mieszkańców ziemi, czyli: 0,092%

– możesz się zarazić i nic nawet o tym nie wiedzieć – brak danych

– możesz się zarazić i wyzdrowieć – dotyczy to 50% zakażonych, czyli 0,046% ludności świata

– możesz się zarazić i umrzeć – dotyczy to 412 tys. ludzi, czyli 0,0054% populacji

Z golfem tak prosto niestety nie jest:

– zakażeniu mogą ulec nie tylko dorosłe, zdrowe osoby, ale również dzieci i młodzież

– choroba golfowa może wejść w fazę ostrą, powodując zmianę trybu życia zawodowego i wyjątkowo negatywnie oddziaływać na najbliższych, szczególnie na rodzinę

– faza ostra może przejść w fazę przewlekłą, bardzo trudną do wyleczenia

– u wielu golfistów stwierdza się wielokrotne remisje i nawroty choroby, szczególnie w ciepłe, pogodne dni

– skutki ekonomiczne, choć nie tak duże i bolesne jak przy koronawirusie, będą się ciągnąć latami

 

Są jednak również plusy i pozytywne aspekty golfa., szczególnie jeśli nie pozwolimy temu złośliwemu patogenowi całkowicie zapanować nad swoim organizmem.

Dużo tlenu, spacerów na świeżym powietrzu, przyjemność z gry, mnóstwo nowych znajomych i przyjaciół, uczciwa rywalizacja, duch sportowy, nauka poszanowania reguł i zasad, zdrowy wysiłek, czasem adrenalina.

 

Powiem szczerze: nie jestem fanem rosyjskiej ruletki.

Lubię ryzyko, hazard, ale wolę mieć kontrolę nad tym co robię, a nie pozwalać decydować ślepemu losowi.

Wolę więc świadomie zarazić się golfem niż niechcący koronawirusem.

Mając więc do wyboru – o ile można tak powiedzieć i o ile mam jakikolwiek wybór – golfa i koronawirusa, w pełni świadom ryzyk i zagrożeń wybieram jednak i to zdecydowanie golfa!

Wam też to polecam.

golf koronawirus 2

Nie tylko jednak golfem i koronawirusem świat żyje, choć przez ostatnie parę miesięcy mam nieodparte wrażenie, że wirus zdominował naszą rzeczywistość.

Wiem, że wielu ludzi cierpi i będzie jeszcze długo cierpieć z powodu zarazy.

Nie mam na myśli tych, którzy za kontakt z nim zapłacili największą cenę.

Martwię się i szczerze współczuję tym, którzy stracili pracę, zamknęli firmy, stracili pieniądze.

Nikt nie wie, jak długo jeszcze będzie trwać epidemia, jak długo będziemy wychodzić z kryzysu, który już zaczynamy odczuwać, ale który dotknie nas dużo, dużo bardziej i mocniej, niż wielu ludzi sądzi.

Czy poradzimy z tym sobie?

Ekonomicznie – oczywiście, że tak. Myślę, że nawet szybciej niż wielu ekspertów przewiduje. Ameryka podniosła się po krachu giełdowym z lat 30-tych. Świat podniósł się, odrodził, a nawet zmienił na lepsze po okropnościach obu Wojen Światowych. A przecież ich żniwo – miliony zabitych ludzi (14 mln w I Wojnie i ponad 40 mln w II), rozbite gospodarki, zniszczony przemysł, było milion razy większe i poważniejsze niż skutki koronawirusa. I co? I nic – świat odrodził się ja feniks z popiołów, choć trauma trwała dziesiątki lat.

golf koronawirus 3 1

Bardziej ciekawią mnie bieżące i odległe skutki socjologiczne i psychologiczne. Tu też, jestem tego pewien, wszystko wróci do normy, ale za ile lat?

Internet, globalizacja, media, komunikacja, podróże tak bardzo zmieniły świat od czasów II Wojny Światowej, że nie możemy wyciągać prostych wniosków na bazie historii. Wszystko jest inne. Czy kilkumiesięczny zakaz wychodzenia z domów, zamknięte kluby, restauracje, bary, kina, teatry, ograniczenie życia towarzyskiego, praca w domu, konferencje i spotkania przez Skype albo Zoom – zmienią nas? Na zawsze, czy tylko na długo?

Może okaże się, że można żyć inaczej niż do tej pory?

Ciekawe społecznie i biznesowo.

Rozumiem rządy różnych krajów, nawet – czemu sam się dziwię – nasz rząd, że nie wytrzymał ciśnienia, presji i bojąc się odpowiedzialności wprowadził lockdown.

Białoruś i Szwecja jako jedyne nie poddały się temu. Teraz płacą za to trochę wyższą cenę, jeśli chodzi o ilość zakażeń na milion mieszkańców i śmiertelność, ale być może ekonomicznie wygrają na tym. Czas pokaże.

Nie mogę jednak zrozumieć czemu od połowy kwietnia zabroniono nam wstępu do lasów, gry w golfa, nakazano chodzić w maseczkach, podczas, gdy średnia dzienna ilość nowych zakażeń oscylowała wokół 300; a teraz zniesiono nie tylko te, ale i inne zakazy, chociaż dziennie pojawia się prawie 600 nowych zakażonych.

Gdzie tu sens i logika?

No, ale może rację ma moja żona, twierdząc, że jestem średnio i przeciętnie inteligentnym człowiekiem i nie rozumiem i nie muszę rozumieć wielu rzeczy.

Nie staram się więc również zrozumieć, czemu nasz zbawiciel – Minister Szumowski – nie podał się do dymisji, gdy okazało się, że spółki jego brata, gdzie on również miał udziały wzięły od NCBR-u prawie 300 mln zł, z tego część podczas gdy formalnie nadzorował on tę instytucję będąc wiceministrem Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Tak jak nie usiłuję zrozumieć, czemu Ministerstwo Zdrowia, którego jest szefem, kupuje respiratory, kardiomonitory, pompy strzykawkowe i infuzyjne oraz inny sprzęt od pośredników, od dziwnych spółek niemających wiedzy, doświadczenia i serwisu na rynku urządzeń medycznych. Dodatkowo za ceny 3-4 razy wyższe od cen rynkowych. Nasuwa mi się oczywiście proste i banalne rozwiązanie, że Ministerstwo Zdrowia nie wie jakie firmy medyczne mają w Polsce przedstawicielstwa, własne spółki lub autoryzowanych dystrybutorów. Idąc jednak tym tropem dalej powinienem zadać pytanie: czemu w takim razie zakupy służące walce z COVID-19 robi Ministerstwo Zdrowia, a nie Rolnictwa czy Kultury?

I to wszystko pod egidą partii, która w nazwie ma prawo i sprawiedliwość…

KGHM – spółka skarbu państwa handluje maseczkami, które – oczywiście – kupuje od pośrednika po 2 dolary (normalna cena to 20 centów) i nie dość tego, bo nie mają one certyfikatów, nie spełniają norm i wymogów i nie nadają się do stosowania w ochronie zdrowia.

Ale żeby nie koncentrować się na zdrowiu – mogę zapytać również czemu PKN Orlen (to jest chyba koncern paliwowy) kupuje upadły Ruch, a przymierza się do zakupu sieci sklepów spożywczych?

W sumie jednak, jak Poczta Polska może zastępować Państwową Komisję Wyborczą (co się na szczęście nie udało, choć kosztowało nas to ponad 70 mln zł), a Enea i Energa mogą odpisać ponad 1 mld zł strat z tytułu wstrzymanej budowy elektrowni węglowej w Ostrołęce, to czemu się tu dziwić.

Nie mogę jednak przejść nad tym do porządku, bo to nie są pieniądze Pana Ministra, tylko moje i wasze, z naszych podatków!

Ale przecież nie polityce ten felieton, tylko o golfie i koronawirusie, aczkolwiek to się wszystko jakoś łączy.

 

U nas zbliżają się wybory prezydenckie. U naszego sojusznika – USA – też.

Nic więc dziwnego, że prasa amerykańska, szczególnie ta mniej życzliwa Trumpowi, brutalnie zwróciła uwagę, na czas poświęcany przez prezydenta grze w golfa.

Ponad 100 tysięcy amerykanów umarło na COVID-19 (więcej niż na wojnach w Korei, Wietnamie i Afganistanie), dziesiątki milionów straciło pracę, a Prezydent Trump gra sobie w golfa napisał na Twitterze demokratyczny kandydat Joe Biden, a jego sztab wyborczy wypuścił reklamę ze zdjęciem Trumpa na polu wraz z krzywą pokazująca wzrost zachorowań i zgonów. Nieprawda, oburzył się Trump, nie grałem od trzech miesięcy, a byłem jedynie parę razy poćwiczyć i nie wiedzieć czemu zaatakował Obamę, że ten na golfa na Hawajach zabierał cały samolot kolegów i znajomych. Prawda jest jednak inna i dość brutalna – Trump od początku kadencji zagrał w golfa 248 razy. Nawet lekko licząc, że jedna runda zajmowała mu tylko kilka godzin (nie licząc dojazdów czy dolotów), to wychodzi, że połowę każdego dnia z 1/5 czasu swojego urzędowania poświęcił golfowi.

Trudno nie szukać porównań i nie zapytać się siebie samego, co by było, gdyby tyle samu czasu na golfa poświęcił Prezydent Duda.

Moje zdanie – choć może być odosobnione – jest takie, że nic by się nie stało.

Nie zauważylibyśmy żadnej różnicy w wypełnianiu obowiązków przez Dudę.

Nasz demokratycznie wybrany Pierwszy Notariusz RP i tak znalazłby czas, żeby podpisać wszystkie ustawy przygotowane na polecenie Naczelnika i przegłosowane najczęściej koło 3 w nocy, po wnikliwej analizie ekspertów, komisji sejmowych i szacownego Zgromadzenia, w jakieś 7 do 10 godzin, a czasem nawet szybciej.

Czemu więc Duda i Morawiecki, nie mówiąc o Naczelniku nie grają w golfa?

Szczerze mówiąc – nie wiem.

Mogę się jedynie domyślać, że boją się zaliczyć do elit, bo tylko przecież elity – a one są złe, okropne i winne wielu rzeczom – grają w golfa. A może – choć tu już puszczam wodze fantazji – nie chcą grać uczciwie, zgodnie z zasadami i regułami, czego golf jako gra gentelmanów, wymaga? Może jednak, po prostu, nie mają czasu, bo muszą zajmować się naprawianiem państwa polskiego i wstawaniem z kolan. Musieli przecież zlikwidować Służbę Cywilną i konkursy na stanowiska, „naprawić” Trybunał Konstytucyjny, Sąd Najwyższy, KRS, skrócić wiek emerytalny, choć nie wiadomo skąd będziemy brać pieniądze na wypłaty dla emerytów w przyszłości, połączyć funkcję polityczną Ministra Sprawiedliwości z apolitycznym w teorii Prokuratorem Generalnym, skłócić się z prawie wszystkimi członkami Unii Europejskiej, no, może poza Węgrami i Orbanem, o drobiazgach w rodzaju naprawienia Stadniny Koni w Janowie, czy uchronieniu nas wszystkich przed epidemią poprzez nakaz noszenia maseczek, i interwencyjny zakup respiratorów od byłego handlarza bronią nie mówiąc…

 

Może jednak Duda przegra wybory i znajdzie wtedy czas, żeby poza nartami do swoich pasji włączyć golfa. Przecież wtedy będzie miał dużo czasu, bo ile razy zaproszą go z wykładem na Węgry czy do Korei Północnej?

 

Dość jednak o tej polityce.

Na dworze coraz cieplej, wiosna się powoli kończy i czas na letnie wakacje.

Nie jestem jednak taki głupi na jakiego wyglądam i już w początkach kwietnia wymyśliłem, dając wyraźny dowód swojej inteligencji, że ten rok będzie rokiem wakacji w Polsce.

Zarządziłem zebranie rodzinne i zaproponowałem demokratyczne głosowanie nad wyborem miejsca proponując w kolejności: 1. Mazury, 2. Mazury, 3. Mazury, ewentualnie 4. Mazury lub ostatecznie inne miejsce nad wodą.

Niestety, w przeciwieństwie do Wysokiej Izby, procedura decyzyjna tak się rozciągnęła w czasie, że jak w końcu z początkiem czerwca zaczęliśmy szukać domu do wynajęcia, to wyszło nam, jest ciągle dużo fajnych ofert, ale głównie w okolicach Pruszkowa, Konina, Wałbrzycha lub z adnotacjami: „pięknie położony dom, nie dalej jak 20 min jazdy samochodem do jeziora” ….

Bardziej zabolały nas jednak ceny oferowanych nieruchomości wakacyjnych, bo po krótkiej analizie wyszło nam, że większy, ładniejszy i z lepszym widokiem dom wynajmiemy w Chorwacji, a nawet w Toskanii i to znacząco taniej.

Proces narad, dyskusji i sporów domowych trwa dalej w najlepsze i choć połowa czerwca za pasem, nijak nie możemy podjąć finalnej decyzji.

Może więc tak być – w czarnym scenariuszu – że wakacje spędzimy w domu.

Nie będzie tragedii. Dzieci jakoś sobie poradzą, a my będziemy mieli wolną chatę dla siebie i przyjaciół i więcej czasu na pracę, golfa w okolicach Warszawy i rowery nad Wisłą.

Z tymi rowerami też było dość śmiesznie.

Jakieś 10 lat temu, będąc u szczytu sukcesu finansowego, kupowałem sobie nowy samochód. Ponieważ od wielu lat jestem BMW-zależny, to drogą wyrzeczeń osobistych nabyłem najnowszy model 7-ki. Nie pamiętam dokładnie, ile kosztował, choć na pewno było to grube kilkaset tysięcy złotych. Będąc lekko oszołomiony stanem konta i łatwością życia dałem się dość łatwo podpuścić swoim kolegom – Piotrowi i Tomkowi z Auto Fus Group – najlepszego dealera marki BMW w Polsce. Powiedzieli do mnie: „Wojtek, wydajesz kupę kasy na nowe auto. Zrób sobie dobrze i dorzuć do tego rower marki BMW. Damy ci trochę rabatu, a ty będziesz miał dwa luksusowe pojazdy.” No i w ten sposób nabyłem dwukołowca z pedałami za jakieś 10 tys. €, a może nawet więcej.

To był taki moment w moim życiu, że windsurfing już zarzuciłem kompletnie, a golf jeszcze nie zawładnął moim życiem, więc wymyśliłem, że rower to będzie my new way of life.

Chwilę później dokupiłem żonie X5 i zamówiłem dodatkowo specjalne bagażniki rowerowe na dach (jeden) i na tył samochodu (drugi).

Plany jednak swoją drogą, a życie niekoniecznie.

Bagażników nie użyliśmy nigdy. Na rowerach byliśmy 2 (dwa) razy przez ostatnie 10 lat i wszystkie nabyte urządzenia: bagażniki i rowery, grzecznie i nieustająco pokrywały się grubym kurzem w garażu.

 

Teraz muszę znów wrócić do koronawirusa, bo na tyle zmienił nasz sposób spędzania wolnego czasu, uniemożliwiając m.in. grę w golfa, że zrobiła nam się wolna, niewykorzystana czasoprzestrzeń.

Pech, a może dobra wróżka sprawiła, że mój przyjaciel – już o nim kiedyś pisałem, że to prawdopodobnie najlepszy prawnik w Polsce, i zapamiętały biegacz i maratończyk przerzucił się na rowery. Wpadł do nas któregoś razu na małą buteleczkę wina i opowiedział historię, jak to musiał się gęsto tłumaczyć przed własną, osobistą żoną z kupna nowego roweru za kilkanaście tysięcy złotych (choć jak się sam bronił – nie kupił nowego, tylko jakiś używany, lekko tylko zmodyfikowany).

„Phi” – powiedziałem – „ja też mam rower i to taki z górnej półki”.

„Aha” – powiedział mój przyjaciel – „często jeździsz na nim?”

„W ogóle” – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

Make long story short – oddałem go – rower, a nie przyjaciela, do serwisu i umówiłem się, z przyjacielem, a nie z rowerem, że będziemy razem jeździć.

Czas płynął chyba dość szybko, bo trochę się zdziwiłem, jak do mnie zadzwonili z serwisu i powiedzieli: „Pana rower stoi już u nas ponad miesiąc, więc chcemy wiedzieć, czy pan go odbierze, czy mamy wystawić go na licytację.”

Odebrałem go, inwestując przy okazji w rękawiczki, kask, gacie z „pieluchą” w środku, specjalne buty z zaczepami do pedałów i parę innych rzeczy.

No i zaczęliśmy jeździć nad Wisłę.

Bajka. Pewnie mi nie wierzycie, więc powtórzę jeszcze raz: bajka!

Wiślane bulwary, dróżki rowerowe, knajpki, bary, leżaki, hamaki, barki zacumowane na wodzie z fajnymi restauracjami. „Kurczę” – powiedziałem za którymś razem – „czemu ja do tej pory, tego wszystkiego nie znałem i nie widziałem i nie wiedziałem o tym wszystkim?”

Mało tego, wokół tłum roześmianych, wyluzowanych ludzi – na spacerach, na wrotkach, na rowerach, z dziećmi, na hulajnogach, deskorolkach, z psami. „Kurczę” – powiedziałem do siebie drugi raz, choć być może, było to bardziej dosadne słowo – „czemu nie wiem, gdzie mieszkam, jak tu jest fajnie i spoko, środek miasta, a obok płynie rzeka, a po jej drugiej stronie zielono, cicho i spokojnie.”

Raz było jednak słabo, bo powiedziałem do przyjaciela, że mi dzwonek nie działa, a on na to, po wnikliwych oględzinach, że to nie dzwonek, tylko przycisk do zmiany ustawienia przedniego widelca, jego pochylenia i amortyzacji co ma istotne znaczenie przy zjazdach z dużych nachyleń, ale pominąłem to milczeniem, bo raz, że nie będę się przecież kłócił z przyjacielem i ekspertem rowerowym w jednej osobie, a dwa, że na plaster mi ta wiedza i ta regulacja, skoro nad Wisłą i tak jest płasko.

Tak więc nie przejmuję się kompletnie brakiem potwierdzonej wakacyjnej rezerwacji na dom nad jeziorem, bo mam trzy pola golfowe pod nosem i mnóstwo nieodkrytych jeszcze dróżek rowerowych do eksploracji.

golf koronawirus 4

Gdybyście jednak, wy, moi drodzy czytelnicy przełamali strach, przed koronawirusem i ruszyli na wakacje w Polskę, a dodatkowo chcielibyście nauczyć się lub pograć w golfa i nawet jak to nie będzie wasz priorytet – bo plaża, kąpiele, jachty, kajaki, skutery wodne, rowery, wycieczki górskie, lektura ciekawych książek i jeszcze tysiąc innych przyjemnych, wakacyjnych rzeczy – to dzwońcie lub piszcie do mnie, a ja z przyjemnością wam powiem, gdzie można i warto spróbować golfa.

A jest parę takich fajnych miejsc: w Naterkach, pod Olsztynem, w Pasłęku, trzy pola wokół Trójmiasta, kilka pól w Międzyzdrojach i to zarówno po polskiej, jak i po niemieckiej stronie, nie mówiąc o fajnym polu pod Krakowem z widokiem na Tatry i jeszcze paru innych miejscach.

 

Golf, rower, leżak, kąpiel, grill, namiot, hotel, wynajęty dom czy kwatera – jakie to ma znaczenie?

Liczą się tylko trzy, no, może cztery rzeczy: rodzina i przyjaciele wokół, dobry nastrój, pogoda i świadomość, że jutro też nie trzeba iść do roboty J

Tego wam życzę.

Trzymajcie się z dala od koronawirusa, spróbujcie golfa i uśmiechajcie się na co dzień – do siebie i do swoich bliskich. Reszta nie ma znaczenia.

Miłych i udanych wakacji.

 

Pasyn

 

Instagram: Traveling4golf

Facebook: Wojciech Pasynkiewicz

Facebook: Fanpage – Pasyn travelling4golf

E-mail: w.pasynkiewicz@upcpoczta.pl

 

 

 

You may also like

Comments are closed.