Większość z nas ma dosyć, przepraszam, prymitywne wyobrażenie o raju. Biały piasek, zielone, powyginane palmy, intensywnie niebieskie niebo, słońce i lazurowa woda.
Najczęściej jest to mała chatka lub piękny duży dom, stojący tuż przy błękitnej lagunie, ze złocistymi drobinkami kwarcu na plaży, otoczony soczystą, pachnącą zielenią. Wokół cisza i spokój. Zero zagrożeń, czy to na lądzie w postaci niebezpiecznych dzikich zwierząt lub złych ludzi wokół, a nawet w wodzie, bo przecinająca toń trójkątna, szaroczarna płetwa nijak nie pasuje do wyidealizowanego obrazka. Kobiety marzą o wspaniałym, opiekuńczym towarzyszu, z sześciopakiem na brzuchu, IQ na poziomie 170, serwującym Tequilę Sunrise i gromadce dzieci pomagających w domu, a nawet małych, rozkosznych bobaskach budujących zamki na piasku lub swawolnie taplających się w płytkiej wodzie przy brzegu. Mężczyźni chętniej widzieliby w najbliższym otoczeniu dobrze zaopatrzony barek – najlepiej z co najmniej 25-letnią whisky, a minimum zimne piwo, i albo kochającą i troskliwą (śliczną !!!) żonę obok, albo nie mniej niż 2-3 swawolne młode dziewczyny, o różnych kolorach skóry, co dobrze widoczne, bo skąpo ubrane lub jeszcze lepiej, mocno roznegliżowane i intensywnie próbujące odgadnąć aktualne marzenia naszego Adama.
Mnie osobiście do pełni szczęścia brakowałoby dobrego, wymagającego i pięknego pola golfowego obok, ale różni ludzie mają różne preferencje.
Idylla, bajka, landszafcik.
Bezproblemowe życie, bez trosk, stresu, rachunków, nudnej pracy i codziennych prozaicznych problemów.
Nie da się jednak ukryć, że takie miejsca istnieją. To duża część Wysp Karaibskich, Malediwy, Tahiti, Polinezja i Mikronezja, a także Seszele i Mauritius, no i może jeszcze kilka innych miejsc na świecie.
To, że niektórzy tubylcy chętnie zamieniliby ten bajkowy obrazek na dobrze płatną pracę z małym mieszkankiem w stolicy bogatego kraju, a my z kolei marzymy o pobycie w takim miejscu, nijak się nie kłóci i nie stanowi żadnej sprzeczności.
Takie jest życie i bez znaczenia jest, czy po roku pobytu w takim miejscu dalej chcemy tam mieszkać, czy położymy grubą kasę na stole, żeby wrócić do domu, do rzeczywistości.
Wakacje jednak rządzą się innymi prawami niż codzienne życie i mało jest ludzi na świecie, którzy by nie chcieli spędzić w takim miejscu tygodnia, dwóch lub nawet dłuższego czasu.
Znaczącą część swego życia myślałem, że ja jestem inny, nawet nie mówiąc o zbawieniu świata, wynalezieniu leku na raka czy skopaniu tyłka Billowi Gatesowi – biznesowo, oczywiście, a nie dosłownie, nie, nic z tego, po prostu myślałem, że wakacje będę spędzał, kołysząc się na falach, żeglując po najpiękniejszych zakątkach kuli ziemskiej w lecie i śmigając na nartach po nieskalanych żadnym śladem, dziewiczych stokach niedostępnych dla innych w zimie, dopóki złośliwi koledzy nie nauczyli mnie grać w golfa.
A ja – nieostrożny i wbrew pozorom nieprzewidujący człowiek, zapoznałem z zasadami tego sportu całą swoją rodzinę, wliczając małoletnich wówczas synów.
Jacht zszedł na plan drugi, a narty na trzeci, bo strasznie chciałem zagrać kolejną rundkę golfa na najpiękniejszych polach na świecie. Zacząłem objeżdżać więc różne miejsca, kraje, resorty i pola golfowe.
Siłą rzeczy zwiedzałem kolejne pola – najpierw trafiłem na Karaiby, potem na Mauritius, Seszele i w parę innych nietuzinkowych miejsc, jak Oman, Indonezja, Hawaje czy wyspa Hainan na południu Chin.
Nijak nie mogłem się jednak zdecydować na wyjazd na Malediwy. W całym tym archipelagu, składającym się z 1190 wysp osadzonych na 26 koralowych atolach, z najwyższym punktem leżącym zaledwie 2 metry nad poziomem morza, jest tylko jedno, i to dziewięciodołkowe, krótkie pole golfowe. Nie podniecało mnie to specjalnie, choć wielu kolegów, którzy tam już byli, mówiło, że między pobytem w raju, a na którejś z malutkich, urokliwych wysepek tego kraju, dużej albo nawet żadnej różnicy nie ma. Kiedy jednak mój były przyjaciel kupił sobie jeta i wspaniałomyślnie zaproponował wspólne spędzenia sylwestra w małej chatce na plaży na tym archipelagu, mówiąc: „Wojtek, ogarnij pobyt, a o transport się nie martw”, to nie oparłem się pokusie przelotu prywatnym odrzutowcem i posmakowania kawałka nieba na ziemi. Pomijając aspekty towarzyskie, bo po powrocie przyjaźń się skończyła, to był fantastycznie spędzony czas, pomimo że nie było golfa. Mały, ale całkiem luksusowy domek tuż przy plaży, otoczony gęstą tropikalną zielenią, biały, drobny piaseczek, turkusowa woda, szmaragdowe niebo i brak ludzi w polu widzenia. Książka, kąpiel słoneczna lub wodna, co pewien czas pojawiający się dyskretnie kelner ze świeżymi owocami lub drinkiem. Spacer dookoła wyspy nie zajmował więcej niż 30 min, wieczorami świeże owoce morza, bezmiar dobrego, schłodzonego białego wina i miłe rozmowy pod kopułą rozgwieżdżonego nieba. Gdy oczy bolały już od czytania albo pupa od leżenia, to brałem akwalung i szedłem nurkować raz w dzień, a raz w nocy. Bajka. Mógłbym tam zostać jeszcze tydzień lub nawet dwa, ale pewnie nie więcej, bo w końcu bym zwariował z tego bezmiaru szczęścia, nic nierobienia i z… nudów.
Nie dotarłem (na razie) do Polinezji i Mikronezji. Tam podobno nie gorzej niż na Malediwach, a niektórzy mówią, że nawet lepiej, widoki jeszcze piękniejsze, tyle że podróż masakryczna, bo prawie doba z minimum trzema przesiadkami.
Za to z przelotem na Mauritius nie jest źle. Jedna przesiadka i można zaczynać wakacje. Ze wszystkich egzotycznych podróży, które udało mi się odbyć, ta wyspa zrobiła na mnie najmniejsze wrażenie. Przepiękne plaże, bajkowe zatoczki, tropikalna roślinność są bez zarzutu, ale takich miejsc są tysiące na świecie, nawet biorąc pod uwagę, gwarantowaną pogodę przez cały rok. Mimo tego, to miejsce godne polecenia z uwagi na golfa. Dziesięć osiemnastodołkowych pól (w tym jeden resort z dwoma polami) i dwa dziewięciodołkowe pozwalają bardzo aktywnie spędzić wakacje. Szczególnie dwa pola są warte polecenia: Anahita Golf Course w resorcie Four Seasons, z pięknymi widokami na ocean, murkami na fairwayach ułożonymi z czarnych kamieni z zastygłej lawy i wspaniałą jakością pola i Ile Aux Cerfs (zwany poprzednio Le Touessrok), który leży na malutkiej przybrzeżnej wysepce, na którą golfiści dowożeni są łódką i który zajmuje całą jej powierzchnię.
Mauritius to duża wyspa po wschodniej stronie Afryki, ok. 900 km na wschód od Madagaskaru. Jest częścią archipelagu Maskanerów. Do tej republiki poza samą wyspą Mauritius należą wyspy Rodrigues, Agalega i mniejszy archipelag Cargados Carajos.
Niepodległość Mauritius uzyskał w 1968 r., a przedtem jego historia była jak kartka z powielacza wielu innych krajów afrykańskich i azjatyckich: odkryty przez Portugalczyków, skolonizowany przez Holendrów, opanowany przez Francuzów i w końcu zajęty przez Brytyjczyków.
Wliczając państwa, kolonie, protektoraty, dominia i pozostałe tereny zależne, wychodzi mi, że Imperium Brytyjskie zajmowało kiedyś, u szczytu swego rozkwitu, ponad 100 krajów.
Dlatego mówiono, że nad jego terytorium słońce nigdy nie zachodzi.
I pewnie dlatego Brytyjczycy wychodzą z Unii Europejskiej, bo w końcu tacy mali, nic nieznaczący członkowie, jak Polska, Rumunia, nie wspominając już o Litwie czy Estonii, nie będą mówili potomkom największego imperium w dziejach ludzkości, co mają robić i do jakich praw się stosować.
Prawie 1800 km na północ od Mauritiusa, czyli znacząco bliżej Europy i prawie 1600 km na wschód od Afryki, nieomal w linii prostej od Nairobi, stolicy Kenii, leżą Seszele.
To grupa 115 wysp, dzieląca się na dwa archipelagi – wyspy zewnętrzne i wewnętrzne, z których zamieszkane są tylko 33. Największa z nich to Mahe o powierzchni zaledwie 144 km² (3,5 razy mniejsza od Warszawy), ze stolicą Victoria, a kolejne to Praslin, Silhouette i La Digue.
Na wszystkich wyspach razem wziętych mieszka około 100 tys. mieszkańców i, jak niektórzy mówią, czasami jest tam więcej turystów niż tubylców.
Historia Seszeli w zasadzie nie różni się od historii Mauritiusa – z drobnym wyjątkiem, bo kolonizację przegapili Holendrzy, a autonomię kraj uzyskał w 1975 roku.
Tysiące urokliwych zatoczek, błękitne laguny, dzikie plaże ze złocistym piaskiem, bujna tropikalna roślinność, rafa koralowa nieomalże na wyciągnięcie ręki i praktycznie ta sama pogoda przez cały rok z temperaturami między 24 a 31 stopni, czynią to miejsce wyjątkowym i pożądanym przez turystów z całego świata. Tu można spędzać czas w superluksusowych, więcej niż pięciogwiazdkowych resortach, można w wynajętych małych chatkach nad samym brzegiem oceanu, można na jachcie, pływając leniwie od wysepki do wysepki.
Można pojechać na wycieczkę po wyspie, można popłynąć na inną wyspę, można zobaczyć, a nawet dotknąć i usiąść na chwilę na żółwiu wielkim jak spodek UFO, można nurkować z maską i płetwami, można z akwalungiem, a nawet można pograć w golfa. Wyboru nie ma specjalnego, bo są tylko dwa pola – dziewięciodołkowe na głównej wyspie i pełnowymiarowe na Praslin, ale są.
Jedni wolą dziką plażę, inni kelnera serwującego zmrożone daiquiri, jedni pójdą do małej lokalnej knajpki, a drudzy zasiądą do eleganckiej kolacji, nawet gdy na stopach mają klapki, a luźna koszula, rozpięta pod szyją, pozwala im się chłodzić wieczorną bryzą znad wody.
Dla każdego coś miłego.
Kto szuka odosobnienia, ciszy, spokoju niech wybierze Malediwy.
Kto chce mieć więcej atrakcji dookoła, więcej możliwości aktywnego spędzania czasu i być bardziej w zasięgu cywilizacji, niech wybierze Seszele.
Nic zresztą nie stoi na przeszkodzie, żeby pojechać raz tu, a raz tu, a potem zdecydować o kierunku podróży na kolejny urlop.
Czy tak wygląda raj?
Nie wiem i szczerze mówiąc, nie jestem chwilowo zainteresowany, żeby to empirycznie sprawdzić.
Nie mam natomiast specjalnych oporów, żeby któreś z tych miejsc, nie mówiąc o innych, podobnych, gdzie jeszcze moja noga nie stanęła, odwiedzić – ponownie lub po raz pierwszy.
Kraków to przekochane miasto, Szanghaj rozwija się bardzo dynamicznie, Manhattan można podziwiać lub nienawidzić, warto jednak – byle bez przesady – raz na jakiś czas spróbować odetchnąć od zgiełku, szumu, smogu, miliona samochodów i spieszących zewsząd, dokądś ludzi i walnąć się na biały lub żółciutki piaseczek tuż obok cichutko szemrzącej błękitnej, ciepłej wody. A jeśli obok ciebie położy się kochana osoba i z promiennym uśmiechem powie: „Dziękuję kochanie, żeś mnie tu zabrał”, i dodatkowo nie poparzysz się na słońcu, kelner nie będzie cię olewał, a do ręki dostaniesz zimne piwo lub dobrze schłodzony gin & tonic, i to wszystko nie będzie trwało zbyt długo, to gwarantuję, że poczujesz się kimś wyjątkowym, szczęśliwym i zadowolonym z siebie i życia.
A kiedy na dodatek w pobliżu znajdzie się pole golfowe, tak żeby się poruszać z przyjaciółmi, żeby za dużo tłuszczyku się nie odłożyło na brzuszku po wakacjach i żeby miło i aktywnie spędzić czas, nie zwracając nadmiernej uwagi na wynik, to może rzeczywiście się poczujesz jak w raju.
Są fajne miejsca na świecie. Można tam odpoczywać i grać w golfa.
Bo świat jest piękny, a golf jest trendy.
Zapewniam was o tym i pozdrawiam
Pasyn
Instagram: Traveling4golf
Facebook: Wojciech Pasynkiewicz
Facebook: Fanpage – Pasyn travelling4golf
E-mail: w.pasynkiewicz@upcpoczta.pl