Mam już swoje lata, choć ciągle się czuję młodo i za takiego się uważam. Nie przemknęło mi jednak nawet przez myśl, żeby do Norwegii ruszyć łodzią typu drakkar czy knorr, którymi skandynawscy wojownicy dopływali i łupili (choć również używali ich do handlu) od Morza Kaspijskiego i Śródziemnego przez prawie całą Europę i Wyspy Brytyjskie, aż po Islandię, Grenlandię i północne wybrzeże Ameryki. Samolot wydał mi się znacznie szybszym, bezpieczniejszym i wygodniejszym środkiem transportu do Oslo i muszę dodać, że łupić też nikogo nie miałem zamiaru, a wręcz przeciwnie – lekuchno się nawet obawiałem, że wysokie ceny w Norwegii mogą znacząco naruszyć harmonię moich funduszy.

Zbliżał się długi weekend czerwcowy i w Polsce lato zagościło już na dobre. Obserwując zasięg korzystnych frontów atmosferycznych, miałem szczerą nadzieję, że na północy też będzie dobra aura.

Miałem się czego obawiać, bo rok temu, prawie w tym samym terminie,  wymyśliłem wyjazd na Islandię i choć mi się podobało, to żona dość długo się zastanawiała nad pozwem rozwodowym, imputując mi, że celowo naraziłem na szwank jej zdrowie i dobre samopoczucie.

Decyzja jednak zapadła i po kupnie w Locie biletów w promocyjnej cenie za niewiele więcej niż kilkaset złotych zająłem się wyborem pól golfowych i rezerwacjami tee time’ów. Tak naprawdę nigdy nie jestem pewien, od czego zacząć: od lotów czy od pól. Zdarzyło mi się już kupić bilety i potem było słabo z polami, bo tam turniej, tu tylko dla członków, a jeszcze gdzie indziej wszystkie tee time na dany dzień już zarezerwowane. Bywało i odwrotnie: pola zarezerwowane, a biletów na samolot już nie ma. Nigdy natomiast nie miałem problemów z hotelami. Lubię luksus i wygodę, ale dla golfa jestem gotów poświęcić dużo i jeśli każą spać w kwaterze albo jakimś hostelu, a pole warte grzechu, to też to zaakceptuje.

Dobra, pola z grubsza ogarnąłem, nawet zostawiając sobie kilka furtek, że jak nie tu, to tam, więc postanowiłem wybrać hotel. Siedzę przy komputerze, porównuję gwiazdki, ceny i odległości do pól, a tu nagle przychodzi mój młodszy syn. „Tata”,  mówi, „co robisz?” „Szukam hotelu”, odburknąłem niemiło, bo ewidentnie mi przeszkadzał. „Dokąd jedziesz i z kim?”, indagował mnie dalej, niczym niezrażony. „Z mamą”, odpowiedziałem w miarę spokojnie, licząc, że kiedy powiem, że na golfa, to straci zainteresowanie. „Hm”, chrząknął, „na weekend czerwcowy?” „No tak”, zareplikowałem, „przecież nie na Boże Narodzenie”. „No to może zaprosisz mnie i moją dziewczynę?” Na chwilę mnie zatkało, bo zaczął grać w golfa w wieku 6 lat, chodził na driving do pro, jeździł na obozy golfowe do Binowa, na Lisią i na Florydę do Bolletierego, 9 iron grał 150 m, a 6 grubo ponad 180, po czym skończył 12 lat, odłożył kije i powiedział: „Golf mnie nie interesuje”.  Zawsze uważałem, że zmuszanie kogoś do działań, którymi nie jest zainteresowany, nie przynosi żadnych efektów, więc z bólem zaakceptowałem jego decyzję. Minęło osiem lat i z początkiem tego sezonu, nagle, ni z tego ni z owego, syn znów zaczął znów grać golfa, a dodatkowo zachęcił do tego swoją dziewczynę. „A chciałbyś, sorry, chcielibyście?”, zapytałem. „Do Oslo?”, upewnił się. „Tak”, powiedziałem. „Jasne”, odpowiedział. „OK, zrobicie nam z mamą prawdziwą przyjemność, spędzając z nami cztery dni w Norwegii”, uśmiechnąłem się do niego szeroko, „a teraz pozwól, że zarezerwuję hotel”. „A nie szkoda ci kasy?”, indagował mnie dalej. „Nie rozumiem”, odrzekłem zgodnie z prawdą. „Weźmy dom, a nie hotel. Będzie taniej, fajniej i zamiast dwóch małych pokoików będziemy mieli salon. Wieczorami sobie pogadamy albo w coś pogramy. Mam na myśli Airbnb, chyba wiesz, o czym mówię?”, zapytał. „Nie wiem”, burknąłem, bo co mnie tu gówniarz będzie uczył. „Tata”, zaczął spokojnie, „to taka platforma internetowa, portal, na którym możesz wynajmować domy, zresztą zostaw to mnie, ja wszystko załatwię”. „Dobra, zaufam ci, ale chciałbym wiedzieć, zanim zapłacisz, ile to mnie będzie kosztować?” „Jaki masz budżet na hotel ?”, zapytał. Podałem cenę i na tym zakończyliśmy wieczorną rozmowę.

W środę wieczorem, po krótkim locie, wylądowaliśmy na lotnisku Gardermoen, wrzuciliśmy kije i bambetle do wypożyczonego auta i po przejechaniu około 50 km, wjechaliśmy na przytulną, malutką uliczkę w dzielnicy Nordstrom. Dość strome zbocze, na dole jeden domek, powyżej drugi. Ha!, myślę sobie, wolałbym ten na dole. Nic z tego, uprzejmy pan informuje nas, że trzeba iść wyżej. Schody strome, wąsko – jak ja tu będę taszczył walizki, a potem kije? Grzecznie pukamy i otwiera nam miła Norweżka Cristine. „Witajcie w Oslo, witajcie u mnie w domu” – zaprasza nas do środka. Wchodzę, niepewnie rozglądając się dookoła. „Nie gniewaj się”, mówię do niej, „pierwszy raz wynajmuję od kogoś dom w Airbnb”. „To świetnie się składa”, odpowiada, „bo ja pierwszy raz wynajmuję komuś dom”. No i lody zostały przełamane. Dostaliśmy dobry cocktail na początek i oprowadzono nas po naszym lokum na najbliższe parę dni. Na górze master bedroom – to dla mnie i dla żony, na wprost łazienka, obok garderoba. Otwarta kuchnia z pełnym wyposażeniem i duży salon podzielony na część jadalnianą i wypoczynkową z miękkimi, wygodnymi kanapami dookoła stolika, z  dużym LCD na wprost i sprzętem grającym z boku. Szklane, olbrzymie rozsuwane drzwi prowadzą na taras. No i wbija nas w ziemię: przed nami panorama olbrzymiej zatoki z widocznymi na horyzoncie wielkimi statkami wchodzącymi z pełnego morza, bliżej kilka wysp, marina, a po prawej Oslo. Zatyka nas w przenośni i dosłownie. Widok za milion dolarów. Na tarasie wygodny stół śniadaniowy i grill, jakby nam się zachciało coś pichcić. Między nami a zatoką niewielkie domki, w większości drewniane lub obłożone sidingiem. Wokół cisza, spokój, czyściutko, kolorowo i tylko woda mieni się srebrzyście. Już nie żałuję, że nie mieszkamy w dolnym domku, szczególnie że okazuje się, iż mamy podjazd pod nasz dom od tyłu i garaż na samochód. Zaglądamy na chwilę na dół, gdzie mieści się druga sypialnia z łazienką i gdzie instaluje się mój syn ze swoją dziewczyną Natalią. Jesteśmy przeszczęśliwi, a akcje mojego młodszego zwyżkują jak papiery na giełdzie w czasie hossy.

Jest już dobrze po 22.00, kiedy zbieramy się, by pojechać po zakupy, ale słońce wciąż świeci. Supermarket zaopatrzony wyśmienicie. Trochę już zmęczeni wyładowujemy z auta kosze zakupów i wreszcie możemy się napić drinka przed snem i przed czekającą nas od następnego dnia przygodą.

Norwegia, czyli Norge, czyli Królestwo Norwegii, kraj na północy Europy, na półwyspie Skandynawskim, o powierzchni niewiele większej od Polski (385 tys. km2), ale z zaledwie 5,2 mln mieszkańców. Graniczy ze Szwecją, Finlandią i na niecałych 200 km z Rosją. To drugi, po Islandii, najsłabiej zaludniony kraj europejski. Stolicą jest Oslo z ok. 620 tys. ludności. Bogaty kraj z dużym wydobyciem ropy naftowej na Morzu Północnym i Norweskim, z dochodem na głowę mieszkańca ponad 72 tys. dolarów, co daje mu drugie miejsce w Europie, po Luksemburgu, i trzecie na świecie. To monarchia konstytucyjna z królem Haraldem V i następcą, księciem Haakonem. Polacy stanowią największą grupę etniczną wśród obcokrajowców – prawie 2%, czyli 100 tys. Norwegia nie jest członkiem Unii Europejskiej, choć poprzez Fundusze Norweskie i Fundusze EOG, LiechtensteinIslandia i Norwegia (kraje EFTA) przyczyniają się również do wzmocnienia podstawowych europejskich wartości, takich jak demokracja, tolerancja i praworządności.

Pomoc kierowana jest do najmniej zamożnych krajów Unii Europejskiej o najniższym PKB, w tym do Polski. Norweski Państwowy Fundusz Emerytalny – Globalny (Norges Bank Investment Management) jest drugim co do wielkości funduszem na świecie, zaraz za funduszem Abu Dhabi z aktywami wynoszącymi ponad bilion dolarów!!!, co daje zabezpieczenie emerytalne w wysokości ponad 700 tys. dolarów na głowę mieszkańca. Czy to powoduje, że Norwegowie uchodzą za jednych z najszczęśliwszych mieszkańców na kuli ziemskiej – nie wiem – ale od dawna są w czołówce tego rankingu, a od paru lat zajmują w nim pierwsze miejsce (Polacy są na 46.). Zawsze mnie to trochę dziwiło, bo jakby nie patrzeć, kraj na Dalekiej Północy, zima trwa prawie pół roku, dłużej niż ustawa przewiduje, lato krótsze niż mrugnięcie okiem i choć zarobki bardzo wysokie, to koszty życia ogromne. Dodatkowo sporo samobójstw, chorób psychicznych i alkoholizmu. Ale statystyki nie kłamią i pomimo tego wszystkiego Norwegowie są szczęśliwi, ba, szczęśliwsi od nas i wszystkich innych Europejczyków.

Ludzie mili, pomocni, przeważnie uśmiechnięci, a język angielski nie stanowi żadnej bariery. Wszędzie czysto i ekologicznie. W żadnym kraju europejskim nie widziałem tylu hybrydowych i elektrycznych samochodów z teslą na czele, co w Norwegii. Epatowanie pieniędzmi i bogactwem jest źle widziane. Sport i rekreacja są nieomalże obowiązkowe. Nic więc dziwnego, że nie ma drugiego takiego kraju, który zdobyłby tyle medali w sportach zimowych, a takie nazwiska, jak Marit Bjoergen  czy Ole Einar Bjoerndalen znane są na całym świecie.

 

Dzień 1 – czwartek

Jemy sobie rodzinne śniadanie na tarasie, napawając się widokiem, a potem ruszamy na golfa.

Holtsmark Golf Club – projekt: Robert Trent Jones Jr., otwarte w 2003 roku,  green fee: 54 €, 50 km na zachód od Oslo, koło miejscowości Sylling.

Pole wg paru różnych rankingów w pierwszej dziesiątce pól w Norwegii – średnia to siódme miejsce.

Muszę tu dodać, że dzwoniąc na różne pola lub pisząc maile z prośbą o rezerwację tee time, w większości przypadków słyszałem odpowiedź: „Przyjeżdżasz za wcześnie, pola są już co prawda otwarte, ale warunki po zimie są jeszcze słabe, jeśli możesz, przyjedź miesiąc później”.

Trochę się więc obawiałem, ale w końcu Jones Jr. to nazwisko i firma nr 1 w projektowaniu pól, więc powiedziałem sobie: co tam warunki, design jest najważniejszy.

No i tak właśnie było: dziurawe, miejscami bez trawy, fairwaye, greeny jak w Rajszewie na początku sezonu (przepraszam), a może nawet gorsze, za to pięknie ukształtowane pole z ciekawymi dołkami. Naturalne otoczenie z licznymi, niektórymi nawet dość wysokimi wzgórzami, a wszystko obrośnięte gęstym lasem. Po front nine siedliśmy sobie w domku klubowym i wypiliśmy po zimnym piwie, bo temperatura na słońcu przekraczała 30 stopni. „Szok”,  powiedziała pani, która nam serwowała ten boski zimny napój, „normalnie o tej porze roku temperatura nie przekraczałaby 20 stopni, a pewnie i deszcz popadywałby od czasu do czasu. Czerwiec to u nas początek wiosny, a nie środek lata, jak dziś. Macie szczęście”.

No więc mieliśmy szczęście, grając na pięknym polu w otoczeniu naturalnej przyrody, bez ludzi dookoła, domów i innych zabudowań, przy wspaniałej pogodzie;  słabe greeny i fairwaye kompletnie nam nie przeszkadzały. Nawet dramatyczny wynik na trzecim dołku, par 4, dogleg w prawo, opadający mocno w dół, z bunkrem wielkości Śniardw, bardzo złośliwie wymyślonym przez Roberta Trenta, gdzie zagrałem i z którego wychodziłem cztery razy, żeby potem zagrać zamiast na wysoko wyniesiony green, to shank na OB, nie popsuły nam humoru, bo nie byłem jedyny, który nie zmieścił się w normie przewidzianej na ten dołek. Grupowo i demokratycznie doszliśmy do wniosku, że ponieważ nie ma nikogo za nami i nie chcemy mieć popsutego wyniku ani tym bardziej humorów przez jeden, głupi w końcu dołek, to go sobie powtórzymy. Nie mogę powiedzieć z ręką na sercu, że za drugim razem zagrałem dużo lepiej, ale nie było już tak dramatycznie. Druga dziewiątka podobała mi się bardziej – z kilkoma naprawdę widowiskowymi dołkami czy to leżącymi wśród wąwozów, czy opadającymi fairwayami na greeny otoczone lasem, z panoramą wzgórz dookoła.

Wróciliśmy zmęczeni, choć zadowoleni i gremialnie zdecydowaliśmy, że nie chce nam się przebierać i jechać do centrum do restauracji, tylko zamówimy sobie pizzę i spędzimy wieczór na tarasie, podziwiając zachód słońca.

Przy okazji wywiązała się dyskusja co do planów na kolejne dni. Ja, oczywiście chciałem zagrać w piątek lub w sobotę dwa razy w golfa, rano i po południu, poświęcając jedno z tych popołudni i niedzielne przedpołudnie na zwiedzanie miasta. Syn z dziewczyną ostro przekonywali, że jeden dzień bez golfa należy się wszystkim jak psu kość i nie po to jedziemy rodzinnie, żeby od rana do wieczora odbijać piłeczki na różnych polach. Żona (zwana od zawsze Myszką) starała się pogodzić nasze sprzeczne interesy i znaleźć złoty środek. I tak się stało – ustaliliśmy, że następnego dnia pojedziemy we dwójkę (ja i żona) na najbardziej odległe od Oslo pole, po południu zagramy już wszyscy razem na drugim, tuż pod miastem, a sobota będzie dniem wolnym, przeznaczonym na odpoczynek i atrakcje turystyczne.

 

Dzień 2 – piątek

Wystartowaliśmy przed siódmą rano na pole:

Kongswingers Golfklubb – projekt: Peter Nordwall, otwarte w 1988 roku, green fee: 50 €, 100 km na północny wschód od Oslo, koło miasta Kongsvinger. To czwarte pole w Norwegii wg Top100golfcourses.

Zaczęliśmy jako pierwszy flight. Ładne pole, z wieloma dołkami wśród szpaleru sosnowego lasu po lewej i prawej stronie. Znowu cisza, spokój, przyroda, golf i my. Niestety niektóre fairwaye zniszczone po zimie jeszcze bardziej niż na poprzednim polu. Bywały miejsca z samym piachem zamiast zielonej trawy. Woda pojawia się na 9. i 17. dołku, co nie do końca było zrozumiałe, gdyż nieomal na wprost domu klubowego ciągnie się ładne jezioro i aż przykro, że przy wodzie nie ma więcej dołków.

Pole poprawnie zaprojektowane, ale bez spektakularnych dołków.

W pośpiechu dokończyliśmy grę, wsiedliśmy w auto i pojechaliśmy po dzieci, które miały już na nas czekać przed domem. Zgarnęliśmy je zgodnie z planem i popędziliśmy na:

Miklagard Golf – projekt: Robert Trent Jones Jr., otwarte w 2001 roku, green fee: 75 €,

30 km na północny wschód od centrum miasta, po drodze na lotnisko. To pole uznawane jest na za nr 2 w Norwegii.

Pole na otwartej przestrzeni, zupełnie inne niż dwa poprzednie. Dość pofałdowany teren z wieloma przewyższeniami, wyniesionymi greenami. Dużo przestrzeni wokół, choć dwa dołki położone niedaleko od drogi szybkiego ruchu, a widoki, mimo że rozległe, nie dawały już takiego poczucia kontaktu z naturą i przyrodą. To było też najlepiej utrzymane pole ze wszystkich, na których zagrałem w Norwegii. Trudne, wymagające dołki i choć wody znowu nie za wiele, to góra-dół, dół-góra sprawiały, że trzeba było się mocno namęczyć nad dobrym wynikiem. Nieduży domek klubowy, ale z miłą restauracją na tarasie i świetnie wyglądającym dachem pokrytym gęstą, wysoką trawą. Zagrałem na tym polu z przyjemnością, szczególnie, że na 18-tce zrobiliśmy sobie competition (uwzględniając hcp), o to, kto zagra najlepiej, a kto najsłabiej. Najsłabszy miał szczekać na greenie. Muszę wam powiedzieć, a mam to udokumentowane w telefonie, że moja żona naprawdę dobrze szczeka na czworakach…

Wróciliśmy do domu koło 21.00 i, rezygnując z prysznica, postanowiliśmy od razu pojechać do sklepu, żeby uzupełnić zapasy pieczywa, owoców i piwa, planując później kolację w jakieś nieodległej knajpce. Zanim się jednak obejrzeliśmy, zrobiło się po 22.00 i wszystko wokół było już zamknięte. A co tam, powiedzieliśmy sobie, wracamy na nasz taras, robimy dobre drinki, jemy sery z krakersami i będziemy grać w kierki, odmianę znaną z Internetu, która u nas w rodzinie nazywa się smutną cipą, jako że nie wolno brać damy pik i –  oczywiście – kierów.

Na grach, zabawach i rozmowach czas nam zszedł do późna w nocy.

 

Dzień 3 – sobota (bez golfa – dziwne, nie?)

Spokojne śniadanie na tarasie, z przepyszną jajeczniczką, i na miasto, zwiedzać Oslo.

Zaczęliśmy od muzeum Edwarda Muncha, gdzie ku naszemu zaskoczeniu nie było tak słynnego przecież Krzyku. Potem poszliśmy spacerem aż do nabrzeża, żeby podziwiać gmach Opery (Operahauset) nad samą zatoką Oslofjorden. Budynek wg projektu firmy Snoehetta powstał w 2008 roku kosztem prawie 2,2 mld złotych i jest największą i najdroższą inwestycją publiczną w Norwegii od 700 lat.

Potem zjedliśmy smaczny lunch w samym centrum w parku koło Thon Opera Hotel, wsiedliśmy w taksówkę i pojechaliśmy na  Holmenkollen, czyli skocznię narciarską znajdującą się nie dalej niż 10 km od centrum. Niewiele jest stolic europejskich, gdzie praktycznie w mieście odbywają się zawody w skokach narciarskich –  od pewnego czasu nieomalże nasza narodowa, za sprawą Małysza i Stocha, dyscyplina sportowa. Historyczna, prawie 100-letnia skocznia została zburzona w 2008 roku, aby po trzech latach oddać ją na nowo w standardzie odpowiadającym współczesnym wymaganiom sportowym i tym dotyczącym bezpieczeństwa. Podobało nam się. Napiliśmy się po zimnym piwie w knajpce tuż przy skoczni i pojechaliśmy do Muzeum Sztuki Współczesnej – Astrup Fearnley Museet. Muzeum zlokalizowane na samym nabrzeżu było już niestety zamknięte, ale otoczenie i dzielnica wokół bardzo nam się podobały. Supernowoczesna architektura, różne kształty budynków, ciekawe materiały wykończeniowe, szerokie aleje spacerowe, sadzawki i fontanny wokół nich, przestrzeń, rozmach, smak. Miejscowi i turyści przechadzający się, siedzący w knajpkach, barach i kawiarniach, kolorowy tłum uśmiechniętych i wyluzowanych ludzi w słoneczne, ciepłe i leniwe sobotnie popołudnie. Łaziliśmy długo, podziwiając zupełnie inne Oslo, niż to widziane rano w drodze do muzeum Muncha. Wreszcie na tyle się zmęczyliśmy i zgłodnieliśmy, że przyszedł czas na kolację. Tym razem postanowiłem stanąć na wysokości zadania i zaprosić rodzinkę do jakiejś dobrej knajpki. Trip Advisor podpowiedział nam rekomendowaną przez Michelin Fjord Restaurant, gdzie szybciutko zarezerwowaliśmy telefonicznie ostatni wolny stolik. Powiem krótko: było warto!

Wróciliśmy do domu późno i tak zmęczeni całodniowym łażeniem po przepięknym Oslo, że padliśmy spać jak nieżywi.

 

Dzień 4 – niedziela

Pojechaliśmy samochodem na przystań, wyjęliśmy kije i popłynęliśmy niewielką łódką na pole golfowe na wyspie.

Oustoen Country Club – projekt:  członkowie klubu, redesigned by Niblick Company w 2007 roku, otwarte w 1965 roku, green fee: 75 €. To prywatne pole golfowe z założenia tylko dla członków, położone na wyspie Ostoya. Jedyne pole w okolicach Oslo, które początkowo odmówiło mi prawa do gry. Jednak po krótkiej i bardzo miłej wymianie korespondencji zgodzili się, żebym zgrał u nich wraz z rodziną.

Było warto. Już samo dotarcie na wyspę małym stateczkiem, przeznaczonym w zasadzie tylko dla golfistów udających się na pole, stanowiło atrakcję. Pole też bardzo nam się podobało. Wśród lasu, raz z dołkiem kończącym się greenem nad samą wodą, raz z koniecznością gry z tee off na green przez wodę (dla mnie najładniejszy 9. dołek, par 3). Jakość, jak zwykle, pozostawiała trochę do życzenia, ale ukształtowanie dołków, widok wody i sama architektura pola były super.

Jeśli będziecie jechać na golfa do Oslo, warto do nich napisać z wyprzedzeniem i poprosić o zgodę na grę – raczej jej udzielą i spędzicie miły czas na polu położonym na wyspie, w zasadzie w samym Oslo.

Po grze zjedliśmy lunch w uroczej restauracyjce na świeżym powietrzu w domku klubowym, wróciliśmy statkiem do samochodu i pojechaliśmy do domu, żeby się spakować przed wyjazdem na lotnisko.

Cristine przyszła nas pożegnać i odebrać klucze, i w ogóle jej nie przeszkadzało, że wyjeżdżamy o 18.00, choć z hotelu dawno by nas już wyrzucili.

I to by było tyle. Cztery dni w zaskakująco gorącej Norwegii, cztery różne pola golfowe, pierwsze w życiu doświadczenie z wynajmu domu w Airbnb i wspaniały czas spędzony z rodziną na grze i zwiedzaniu Oslo.

Piękne miasto, choć powinienem napisać: dwa różne miasta – stare Oslo i nowoczesne XXI-wieczne dzielnice, zabytki i futurystyczna architektura, skocznia narciarska prawie w centrum i wspaniałe widoki na morze i zatokę, mili, uśmiechnięci, życzliwi ludzie, no i 50 osiemnasto dołkowych i ponad 100 dziewięcio dołkowych pól. Chętnie tam wrócę, choć teraz bardziej kręci mnie północ Norwegii, fiordy i pola za kręgiem polarnym. Ale to już chyba w przyszłym roku.

 

PASYN

Instagram: Traveling4golf

Facebook: fanpage – Pasyn travelling4golf

Twitter: Pasyn1

w.pasynkiewicz@upcpoczta.pl

You may also like

Comments are closed.