Golf współczesny, jak wiele innych sportów, w miarę upływu czasu, upowszechnienia i ogólnej liberalizacji, powoli się zmienia. Zdecydowanie jednak dotyczy to w znacznie większym stopniu ubioru i „stosunku do kobiet”, niż norm i zwyczajów zachowania na polu.

 

Ubiór: czasy gdy grało się w krawatach i marynarkach, czy surdutach, w luźnych pumpach, wiązanych pod kolanami, dość sztywnych, najczęściej dwukolorowych, skórzanych butach tzw. brogsach (z charakterystycznym, wykładanym językiem-klapką, czyli fragmentem skóry, który przykrywa wiązanie buta), z metalowymi kolcami w podeszwie, w obowiązkowym kaszkiecie na głowie; czy też jak w wypadku kobiet w długich spódnicach i eleganckich, często koronkowych bluzkach z długimi rękawami, dawno minęły. Przez „chwilę” obowiązywały spodnie w kratę (kraciaste spodnie są niejako dowodem na to, że golf wywodzi się z Wysp Brytyjskich, jako że kraty tartan stanowią świadectwo setek lat szkockiego dziedzictwa kulturowego), skarpety w romby, obowiązkowe kamizelki z dzianiny, oczywiście również w kratę (raz, że będąc bez rękawów, dawały większą swobodę ruchów, dwa, że grzały, trzy, że przytrzymywały krawat, żeby nie przeszkadzał w czasie swingu). Zwyciężyły jednak nowoczesne tkaniny – oddychające, cieplejsze, niekrępujące ruchów – wygodny, luźny strój. Metalowe kolce w butach zostały zastąpione wpierw plastikowymi, wkręcanymi w podeszwę buta (jak u piłkarzy), a obecnie coraz bardziej popularne stają się buty typu kapeć, bardzo miękkie i wygodne z wypustkami na podeszwie zapobiegającymi poślizgowi. Choć ja sam i wielu innych golfistów ma dwie, trzy pary butów dobieranych w zależności od pogody. Kaszkiety odeszły w niepamięć. Wielu golfistów gra w ogóle bez czapki, pozostali używają lekko zmodernizowanych tzw. bejsbolówek lub samych daszków przeciwsłonecznych. Czapeczka, jako obowiązkowe nakrycie głowy pozostała w turniejach zawodowców, bo ciągle trochę jest odniesieniem do tradycji, ale pewnie bardziej dodatkową powierzchnią (dobrze widoczną) dla reklam sponsorów. Ostatnim „Mohikaninem” nie poddającym się tej regule był wielki golfista z Południowej Afryki Greg Norman, zwany The Shark, zawsze grający w kapeluszu, najczęściej słomkowym.

Ciągle jednak obowiązują pewne sztywne zasady: jeans i koszulki typu T-shirt są zabronione. Koszulka typu polo musi mieć kołnierzyk – choć i tu zaczynają się lekkie odstępstwa, bo już koszulki ze stójką są akceptowane. Panie najczęściej grają w długich spodniach lub krótkich spódniczkach „zintegrowanych” z obcisłymi majteczkami – jak w tenisie. Popularność Instagrama, poszukiwanie sponsorów, chęć zwrócenia uwagi na siebie spowodowały, że panie zaczęły ubierać się bardziej prowokacyjnie: legginsy, obcisłe krótkie sukieneczki, gołe ramiona. Na reakcję LPGA (związek profesjonalnych golfistek i organizator zawodowych turniejów kobiecych) nie trzeba było długo czekać – w lipcu wydał oświadczenie: koszulki tylko z kołnierzykiem, zakaz głębokich dekoltów, legginsy tylko pod sukienką, odpowiednia długość spódniczek.

Panowie grający w zawodowych turniejach nie mogą (poza rundą treningową) grać w krótkich spodenkach, paski do spodni są obowiązkowe. Oczywiście dotyczy to bardziej golfa zawodowego, wielkich turniejów, ale pamiętajmy, że każdy klub golfowy może mieć w tym względzie własne reguły. I tak dla przykładu: w Dubaju, w klubie Emirates, na polu Majlis, zabroniono mi grać w koszulce wypuszczonej na spodenki (musiałem ją włożyć do środka); w Royal Golf Club de Belgique kazano mi do krótkich spodenek zakupić i założyć skarpetki podkolanówki; w którymś z klubów w Szkocji uprzedzono mnie, że muszę mieć długie spodnie, jeśli chcę wejść na pole i zagrać; w Mission Hills w Haikou, w Chinach, kobietę, która miała grać ze mną we flight’cie poproszono o zmianę spódniczki na dłuższą, sięgającą niewiele powyżej kolan. A ciągle wiele klubów nie pozwala kobietom grać w krótkich sukienkach czy spódniczkach.

 

Jak długo te obostrzenia się utrzymają, trudno powiedzieć. Przecież jeszcze paręnaście lat temu nikt sobie nie wyobrażał, że można zagrać w tenisa nie w białym stroju. Ostatnim bastionem broniącym tego swoistego dress code’u był Wimbledon, ale w końcu i tam organizatorzy się poddali. W golfie nie było nigdy jakiegoś wymaganego, czy preferowanego koloru ani barw, ale zdecydowana większość zawodników ubierała się w ciemne lub białe, czy stonowane, pastelowe kolory. Długo tak było, dopóki nie pojawił się Rickie Fowler (28-letni zawodowy golfista, Amerykanin, czwarty na świecie w 2016 roku), który zaczął się ubierać w jaskrawo pomarańczowe lub wściekle zielone kolory, stając się szybko wyznacznikiem nowej mody, luzu i przełamywania tabu ubraniowego. Tradycja ciągle się broni, ale moda, media społecznościowe, kreacja wizerunku powoli i stopniowo zdobywają kolejne przyczółki.

 

Kobiety w golfie, prywatne kluby golfowe. Jeszcze parędziesiąt lat temu kobiety miały zakaz wstępu do wielu klubów golfowych. Dość masowo zaczęło się to zmieniać w drugiej połowie XX wieku, ale dalej istnieją kluby tylko dla mężczyzn. Miałem okazję zagrać parę lat temu, na zaproszenie członka, w jednym z bardziej prestiżowych klubów pod Los Angeles – Sherwood Golf & Country Club w Thousands Oaks w Malibu. Przyjechałem wraz z również zaproszoną Amerykanką dość wcześnie i poszliśmy na kawę do domu klubowego. „Co państwo tu robicie ?” – padło pytanie, zaraz po wejściu. „Jesteśmy gośćmi pana X” – dopowiedziałem – „i przed grą mamy ochotę na małe cappuccino. „Oh, sir, I’m very sorry” – powiedział pan – „ten dom klubowy jest tylko dla mężczyzn. Dla kobiet jest 40 metrów dalej”.

Jeden z najbardziej znanych na całym świecie i prestiżowych klubów – słynna Augusta National Golf Club w Georgii w USA, pierwsze dwie kobiety przyjął na członków klubu niewiele ponad 10 lat temu, a pierwszą z nich była Condoleezza Rice, była sekretarz stanu USA. Prywatne kluby golfowe, szczególnie w Stanach Zjednoczonych, ciągle, a przynajmniej niektóre z nich, stosują restrykcje, nie przyjmując na członków Murzynów, przepraszam, Afroamerykanów, gdy inne są zarezerwowane wyłącznie dla Żydów, lub wymagając, żeby zgodę na przyjęcie nowego członka wydali wszyscy obecni członkowie. Nikogo to nie dziwi i nikomu nie przeszkadza, a pieniądze często są wtórne i nie mają znaczenia przy skróceniu okresu oczekiwania na członkostwo. Rok temu zagrałem z szefem wielkiej firmy prawniczej na prywatnym polu pod Nowym Jorkiem – Quaker Ridge. Na wprost wjazdu na pole, po drugiej stronie drogi mieści się inny klub Winged Foot. Rozdziela je jedynie wiejska szosa. Zapytałem więc: „Czemu tu są dwa kluby, a nie jeden resort golfowy, albo jeden klub z paroma polami?” – „Widzisz” – powiedział – „ten na wprost nas nie chciał przyjmować na członków Żydów, więc kupiliśmy ziemię i zbudowaliśmy własne pole”. A oba pola golfowe są w rankingu najlepszych pól w Stanach w pierwszej setce.

I jeszcze jedna uwaga – nie mylcie członkostwa w danym klubie z możliwością gry na tym polu. Jeśli członek klubu zaprosi gościa do wspólnej gry – nikt nie będzie go pytał o kolor skóry, pochodzenie, narodowość czy wyznanie.

 

Zachowanie na polu. Tu ciągle niewiele się zmieniło i nie wygląda na to żeby miało ulec zmianie. Cisza, skupienie, koncentracja na własnej grze i przede wszystkim nie zakłócanie i nie przeszkadzanie innym graczom są podstawą zachowania. Wbrew pozorom, jak się wydaje laikom, wykonanie dobrego, precyzyjnego uderzenia wymaga skupienia i wyłączenia się z otaczającego świata. Golf nie jest grą dynamiczną, nie ma nagłych zmian akcji, sytuacji wymagających natychmiastowej reakcji. Każdy chce wygrać (zagrać lepiej od innych), ale może to osiągnąć tylko lepiej, precyzyjniej i dokładniej posyłając piłeczkę, a to wymaga nie tylko dobrej techniki, ale przede wszystkim pewnych zdolności mentalnych. Może udało Wam się kiedyś zobaczyć przebieg jakiegoś turnieju? Zwróciliście uwagę, że przed uderzeniem danego gracza, wokół otaczającego tłumu widzów, pojawiają się panowie z tabliczkami: SILENCE. Tabliczki idą w górę, zapada cisza, czasem jak makiem zasiał, choć muszę powiedzieć, że publiczność amerykańska jest w tym względzie dużo mniej zdyscyplinowana niż europejska, czy azjatycka. Zawodnik podchodzi do piłki, ustawia się, wykonuje jedno, drugie próbne uderzenie, nie dotykając piłeczki, koncentruje się i oddaje właściwy strzał.

Oczywiście zdarzało mi się spotykać rozbawionych, czasem aż do przesady, golfistów, krzyczących z powodu bardzo dobrego lub wręcz odwrotnie – bardzo złego uderzenia; ludzi którzy skoncentrowani na własnej grze, we własnym towarzystwie nie zauważają innych, czasem grających tuż obok. Nigdy nie zapomnę jak podjechałem buggy z kolegą na kolejny dołek na Wolf Creek w Newadzie, a tam czterech chłopaków, dwa buggy, głośniki na dachu, rock’n’roll dookoła, a piwa mieli więcej niż my zapasowych piłeczek. Ale było grzecznie, uśmiechnęli się, przeprosili, przepuścili nas przed siebie, mówiąc, że zagrają po nas i na czas naszych uderzeń ściszyli muzykę.

Zasad wynikających z przepisów golfowych jest oczywiście znacznie więcej. Na turniejach są one rygorystycznie przestrzegane i złamanie jakiegokolwiek prowadzi do otrzymania kary w postaci dopisania do wyniku na danym dołku jednego lub dwóch punktów (uderzeń) karnych, a nawet dyskwalifikacji. To są jednak przepisy i nie są powiązane z etykietą, przez którą bardziej rozumie się właściwe zachowanie, a nie dokładne przestrzeganie regulaminu.

Etykieta to bardziej sposób postępowania w czasie gry na polu golfowym, tak, aby nie przeszkadzać innym i utrzymywać tempo gry. Nic bardziej nie denerwuje golfistów niż oczekiwanie, aby golfiści grający przed nimi zakończyli grę na danym dołku i pozwolili im również rozegrać ten dołek. I o ile zrozumiałe jest szukanie piłeczki niewidocznej w gęstej trawie, w krzakach, czy w lesie (dozwolony czas na to wynosi 5 min), o tyle nieakceptowalne jest przedłużanie gry wynikające z bezsensownego chodzenia po torbę zostawioną po drugiej stronie greenu, potem po kij leżący na greenie, potem po coś innego, a na końcu dyskusje między graczami o ich uderzeniach, czy zapisywanie wyników, zamiast szybkie opuszczenie greenu.

Zachowanie na polu to również często przejaw kultury osobistej, ale także umiejętności poskromienia emocji. A te są, wierzcie mi, ogromne. Z wyrozumiałością traktowane jest wydarcie się z radości, na całe gardło, po jakimś super szczęśliwym, czasem wręcz nieprawdopodobnym uderzeniu. Gorzej jest, gdy w eter lecą słowa powszechnie uważane za nieparlamentarne, a czasem wręcz całe wiązanki. A adrenalina czasem jest tak duża, że hamulce puszczają. Sam to przerabiałem wiele razy, szczególnie w pierwszych latach uprawiania golfa. Do tej pory się tego wstydzę, choć nie mogę z ręką na sercu powiedzieć, że nadal nie zdarza mi się rzucić mocnego słowa pod nosem. Słowo jest zresztą czasem wybaczalne, bo trochę to wynika z naszego charakteru i usposobienia. Są ludzie potrafiący nawet w skrajnych sytuacjach zapanować nad emocjami i są tacy, którzy tego nie potrafią. W moim przypadku soczyste przekleństwo działa jak wentyl bezpieczeństwa, wyrzucający na zewnątrz złą energię. Staram się tego nie robić i myślę, że w miarę upływu czasu i lat poświęconych na grę jest mi z tym coraz łatwiej, ale ideałem ciągle nie jestem.

Gorzej, gdy poza słowami w grę wchodzą czyny. Tak, tak, nie raz rzucałem, czy widziałem kije rzucane z wściekłością w powietrze, czasem dalej niż miejsce gdzie miała upaść piłeczka. Najbardziej zapamiętałem trzy zdarzenia:

  1. Rzecz się dzieje na mazurach w klubie Naterki. Jestem jeszcze początkującym golfistą i do wszystkiego podchodzę strasznie emocjonalnie, nie widząc przepaści jaka dzieli mnie między oceną własnych umiejętności i wyników gry, a oczekiwaniami. Dołek nr 7, par 5. Pierwsze uderzenie z tee off przez wodę, jakieś niecałe 100 m na widoczny za nią fairway. Pierwsza piłka do wody. No cóż, zdarza się. Zgodnie z przepisami podchodzę do wody i w miejscu gdzie piłeczka przecięła jej brzeg dropuję – czyli upuszczam na ziemię (oczywiście za karę jednego uderzenia) nową piłeczkę, aby uderzyć przez tę wodę jeszcze raz. Kolejna piłeczka ląduje w wodzie. Z niezmąconym spokojem dropuję kolejną piłeczkę (z kolejnym punktem karnym) i… znowu trafiam do wody. Sytuacja powtarza się pięć, albo sześć razy – nie pamiętam, bo oczy zaszły mi już bielmem z wściekłości, a umysł miałem zmącony totalnie. Po którymś kolejnym nieudanym uderzeniu – ze spokojem – tak mi się wówczas wydawało – mówię do swojego kija (iron nr 7): „Tobą nie będę więcej grał, ty ch…” i zupełnie świadomie rozwalam go łamiąc na kawałki o ziemię. Emocje opadły. Kij musiałem kupić nowy.
  2. Tym razem gram ze swoim przyjacielem na polu Old Course w Algarve w Portugalii. Chyba dołek nr 5, par 4. Po lewej i prawej stronie dość gęsty las, więc pierwsze uderzenie powinno być jak najbardziej proste. Plan prosty, wykonanie złe, piłka ląduje w lesie. Z wściekłością rzucam kijem. Ale tego też nie robię prosto, bo kij jak piłka leci w prawo w las i zawisa na drzewie. Po rzuceniu kija złe emocje opadły, więc spokojnie podchodzę do drzewa, biorę drugi kij i rzucam nim w drzewo w kierunku pierwszego, żeby oba spadły. Drugi też zostaje na drzewie. Chwila namysłu i olśnienie. W klubie pracuje nasz znajomy Polak. Dzwonię do niego i mówię: „Przyślij marshalla, niech pomoże mi zdjąć kije z drzewa”. „A co się stało?” – pyta mój kolega. Opisuję mu sytuację, a on mówi: „Stary, jak przyślę marshalla, to cię wyrzuci z pola za niesportowe zachowanie, radź sobie sam”. Co było robić, nazbieraliśmy gałęzi i za którymś razem oba kije spadły na ziemię. Ufff.
  3. Gram z żoną i dwoma synami (jeden 14 lat, drugi 29) na polu Finca Cortesin w Hiszpanii. To zresztą jedno z ładniejszych pól na Costa del Sol. Pierwszy dołek – par, drugi boogey. Mówię sobie nie jest źle. Dołek nr 3, to par 5. Pierwsze uderzenie dobre, drugie też. No i staję przed dylematem, bo albo bezpiecznie gram na green dookoła wody i mam małe szanse na par, albo ryzykuję i gram przez wodę prosto na green, mając nadzieję na para, a może nawet na birdie. Zamiast rozluźnić się i zagrać spokojny swing, mięśnie mam napięte jak postronki, więc nic dziwnego, że piłka ląduje w wodzie. Doliczam sobie karne uderzenie, dropuję nową piłkę i zezuję spod czapeczki, czy żona i synowie mnie obserwują. Niestety, patrzą uważnie na to co robię. Chcąc się popisać wykonuję kolejne złe uderzenie i druga piłka też ląduje w wodzie. Znowu emocje biorą górę i w ślad za piłką leci mój kij. Pech, a może szczęście powoduje, że wbija się pionowo w dno w odległości jakiś 40 m od brzegu i dumnie sterczy z wody, tyle że na środku tego jeziorka. Wstyd jak nie wiem. Żona milczy, synowie z zainteresowaniem oglądają własne buty. Co robić? Spokojnie zdjąłem swoje buty, skarpetki, spodnie i słusznie zakładając, że jeziorko jest płytkie, poszedłem po kij. Przyniosłem go, ubrałem się, zawołałem swoich synów i powiedziałem: „Przepraszam za to co zrobiłem, a dla was niech to będzie nauczka jak nie należy zachowywać się na polu”.

 

Te czasy – mojego niewłaściwego zachowania – dawno minęły. Nie mówię, że jestem święty i dalej nie zdarzają mi się drobne grzeszki, ale wierzcie lub nie, z upływem lat, a także pod wpływem wielu przyjaciół i graczy z którymi rozgrywałem kolejne rundki na różnych polach, nabrałem dużego dystansu do swojej gry. Nie ścigam się, nie liczę nerwowo każdemu partnerowi ilości jego uderzeń, akceptuję, że jestem i pozostanę całkiem przeciętnym amatorem, który wiele jeszcze musi się nauczyć, a złe zagrania są wpisane w rzeczywistość, jak pory roku następujące jedne pod drugich. Są ludzie z którymi kocham grać, bo są mili, sympatyczni, mają dystans do swojej gry i są tacy z którymi zagrałem raz czy dwa i powiedziałem sobie: „Nigdy więcej”.

Nie myślcie sobie jednak, że takie naganne zachowania dotyczą tylko zwykłych amatorów. Nie tak dawno na jednym z dużych turniejów, Sergio Garcia, jeden z najlepszych golfistów na świecie, po złym pierwszym uderzeniu z tee boxa, doszedł (widocznie) do wniosku, że to wina jego buta! „Spokojnie” go zdjął i wyrzucił za siebie. Ktoś z licznie obserwującej go publiczności złapał ten but i mu go odrzucił. Sergio popatrzył na swego buta z wściekłością, odwrócił się w drugą stronę, wyrzucił go do wody i już „całkiem zrelaksowany” poszedł dalej w jednym bucie.

 

Różnych, śmiesznych, nerwowych i całkiem nieprzyjemnych sytuacji na golfie miałem całe mnóstwo i jak tylko zaprosicie mnie na kieliszek dobrego wina, to obiecuję, że nie skończę opowiadać o nich do rana. Nawet o tym jak dwóch moich bliskich kolegów prawie się pobiło na wyjeździe do Wietnamu, oczywiście podczas gry na polu, gdy jeden zarzucił drugiemu, że zagrał sześć uderzeń na dołku, a nie pięć – jak twierdził pierwszy z nich; i o tym jak dobry gracz z mojego klubu, idąc do stolika sędziowskiego, żeby oddać kartę z wynikami, po turnieju, na chwilę się zatrzymał i sądząc, że go nikt nie widzi zaczął poprawiać ołówkiem na oficjalnej karcie wyników ilość swoich uderzeń.

 

Ale czas mnie goni, więc na koniec już tylko jedna śmieszna opowieść, ku przestrodze Was wszystkich. Nie byłem bezpośrednim świadkiem zdarzenia, ale opowieść stała się na tyle głośna w klubie i poza jego granicami, że nie mogę się powstrzymać, żeby nie zdać Wam relacji, którą usłyszałem z ust naocznego świadka.

Grało sobie razem czterech przyjaciół, w moim macierzystym klubie, pod Warszawą. Jednemu z nich wyjątkowo nie szło. Seriami psuł kolejne uderzenia. Wreszcie doszli do dołka nr 6, par 4. To nie jest najtrudniejszy dołek w Rajszewie, ale jeśli chce się tam dobrze zagrać, to trzeba trochę zaryzykować. To jest dołek typu dogleg, taki, który skręca pod kątem 90 stopni w prawo, a wzdłuż dołka ciągnie się staw z wodą. Można więc bezpiecznie grać na wprost, obok wody, a potem ponownie wzdłuż wody na green, albo ryzykować i grać przez wodę, żeby mieć bliżej i łatwiej do dołka. Kolega, o którym piszę stwierdził, że ma tak słabe wyniki po rozegraniu pierwszych pięciu dołków, że praktycznie nie ma szans na zwycięstwo, jeśli nie będzie ryzykował. Zagrał więc przez wodę i oczywiście do niej wpadł (piłeczka mu wpadła). Nie zrażając się wyjął z torby nową piłeczkę i oczywiście posłał ją znowu do wody. Sytuacja po chwili znów się powtórzyła. No i nie wytrzymał. Z rozpędem wepchnął wózek na którym ciągnął swoje kije golfowe do wody, odwrócił się do kolegów i powiedział: „Pier… taką grę, pier… golfa i pier… wszystko. Nigdy więcej nie będę grał w tę głupią grę”. Odwrócił się i poszedł w kierunku domu klubowego. Nie minęło więcej niż pięć minut i nagle koledzy zobaczyli go jak wraca. „Hej” – krzyknął któryś z nich – „zmieniłeś zdanie? Wracasz po kije?” „Nie” – padła zdecydowana odpowiedź. „Zostawiłem w torbie kluczyki od samochodu……”

I co? Myślicie, że przestał grać? Skąd. Wrócił chyłkiem po swój wózek i swoje kije po paru godzinach. Wysuszył je, wyczyścił. I gra dalej. Zresztą całkiem dobrze.

 

Bo taki jest golf. Można się na niego zżymać, kląć, nienawidzić. Zarzekać się, że już nigdy, że to głupia gra, że trzeba być kretynem itd. itd.

Ale potem przychodzi nagle jedno, jedno-jedyne z całej serii złych – dobre uderzenie i znowu wychodzi słońce, znowu robi się niedziela i znowu myślimy sobie – nie, no nie jestem taki zły, przecież jak chcę to potrafię dobrze uderzyć.

Wiecie o czym mówię? Tak, tak, bo golf to pasja i miłość, a w miłości wiele się wybacza. Czyż nie?

 

 

Wojciech Pasynkiewicz

Facebook – fanpage: Travelling4golf

Instagram: travelling4golf

Mail: w.pasynkiewicz@upcpoczta.pl

 

You may also like

Comments are closed.