Golfiści to prości ludzie. Wiem, bo sam jestem jednym z nich.

Jak każdy z nas, no, może prawie każdy, chciałbym grać lepiej niż koledzy czy koleżanki.

Rywalizacja między nami jest tak naturalna, jak wypicie dobrej kawy lub herbaty z samego rana.

Jedni w weekend jeżdżą na rowerach i nie ma dla nich specjalnego znaczenia, kto jechał ładniej, czy dojechał gdzieś tam jako pierwszy. Inni umawiają się na tenisa i są prze szczęśliwi, gdy zwyciężą w sparingu z partnerem, z reguły mając kompletnie w nosie, kto grał na korcie obok, i jaki był wynik meczu. Jeszcze inni idą sobie pobiegać i też nie dbają o to, czy biegli szybciej od Barbary i Mariana, jeśli tylko pokonali założony przez siebie dystans i mieli z tego frajdę.

A golfiści nie.

Kończą grę, siadają, liczą, ile zagrali, i zaraz pytają wszystkich naokoło, jak im poszło, czy wypadli od nich lepiej, czy gorzej.

To trochę dziwne, bo filozofia golfa jest taka, żeby wygrać z samym sobą, żeby zagrać nie tylko lepiej niż poprzednio, ale lepiej niż kiedykolwiek wcześniej.

Żeby zagrać najlepszą rundę ze wszystkich do tej pory rozegranych.

Czasem to się udaje. Czasem albo bardzo, bardzo rzadko, bo zwykle się jednak nie udaje.

Jak więc podreperować psyche, gdy znowu gra i wynik były poniżej oczekiwań, jak nie połamać kijów, nie popełnić seppuku, nie wyżyć się na żonie i dzieciach po powrocie do domu?

Proste

Zagrać lepiej niż partner albo wszyscy z całego flightu.

Mam handicap 12. Na takim zwykłym, niespecjalnie trudnym, normalnym polu, powinienem skończyć rundę z wynikiem 84 uderzeń. To się jednak nieczęsto zdarza, żeby nie powiedzieć – wyjątkowo rzadko. Szczerze? – w tym roku ze trzy razy, ale przedtem, w poprzednich dwóch, a może nawet trzech latach – ani razu.

Jako pogodzony z losem, z samym sobą i swoją grą, mówię do kolegów: „Co tam wynik, ważne, że się fajnie grało, była ładna pogoda, pole dobrze utrzymane, miłe towarzystwo itp., itd.”.

Jeśli jednak mimo tak słabej gry okazuje się, po podliczeniu wyników, że i tak zagrałem lepiej od partnerów, to słońce zaczyna świecić mocniej, a ja mówię sobie: „Nie jest tak źle, nie zagrałeś tak tragicznie, popatrz, inni zagrali jeszcze gorzej, a swój wynik poprawisz następnym razem.”.

I wcale nie oszukuję samego siebie. No, może troszeczkę. Taki jest golf. Uczy pokory, uczy, jak przełykać gorycz porażki, jak się uśmiechnąć do kolegi i pogratulować mu, mimo wewnętrznego przeświadczenia, że jest się lepszym od niego.

Mój dobry kolega Jacek, tydzień temu, po kolejnym nieudanym zagraniu, świadomie i z rozmysłem połamał swoją hybrydę (to taki kij golfowy). Skończył rundę, bo graliśmy towarzyski turniej i nie wypadało zejść z pola, napił się drinka i z pełną powagą oświadczył: „Rzucam golfa. To nie jest gra dla mnie. Trzy lata temu, na tym polu, po zaledwie dwóch latach od rozpoczęcia przygody z golfem, zagrałem 94 uderzenia, a dziś ponad 100. Normalnie hybrydą uderzam 170-180 m. Lubię ten kij, a on lubi mnie. Kiedy więc dziś, po raz kolejny, uderzyłem nim niewiele ponad 10 m, to oparłem trzonek o próg wózka golfowego i go połamałem. Kij, a nie wózek.”.

Znam to uczucie. Sam połamałem raz swoją siódemkę iron, po czwartym czy piątym zagraniu tym kijem piłką do wody, raz za razem.

Byłem wówczas pod względem stażu golfowego na poziomie swojego kolegi, o którym piszę, a może nawet grałem wtedy krócej niż on.

Teraz patrzę na to z dystansem. Wiem, że przychodzą dni, ba, tygodnie, a czasem nawet miesiące, kiedy wszystko wokół jest super – poza moją grą i wynikiem. Wiem też, że forma, ładne uderzenia i uśmiech na twarzy prędzej, czy później pojawią się znowu. Taki jest golf, choć powinienem napisać, że taki jest golf w naszym, amatorskim wydaniu.

Gramy sobie w weekendy, gdy jest ładna pogoda, czasem w tygodniu, jak się uda urwać z pracy. Niektórzy sami szlifują formę na driving range’u, inni biorą lekcje z trenerem, jeszcze inni chodzą dodatkowo na siłownię. Czasem uda się wyskoczyć na parę dni na obóz golfowy, potrenować z pro.

Zawodowcy poświęcają na ćwiczenie golfa: technikę, swing, krótką grę, puttowanie, wychodzenie z bunkra, po kilka godzin dziennie. Dzień w dzień. Mają osobistych trenerów, coachów, dietetyków, ludzi od treningu mentalnego. Gdzie nam, amatorom, równać się z nimi?  Dla nich to praca i zawód, dla nas rekreacja, zabawa i relaks.

Jednak tym najlepszym na świecie, zarabiającym miliony dolarów, też zdarzają się złe uderzenia i wpadki, cóż więc dopiero mówić o nas, zwykłych leszczach?

Trzeba to zrozumieć, pogodzić się i nauczyć się z tym żyć, pomimo ambicji, oczekiwań i niczym nieuzasadnionej, nadmiernej wiary we własne siły i możliwości.

Mój inny dobry kolega Jurek, mogę nawet powiedzieć: przyjaciel, z którym przez ostatnie dziesięć lat chyba tylko raz czy dwa wygrałem, człowiek z jednocyfrowym handicapem, potrafiący „przynieść z przodu siódemkę” (liczba uderzeń podczas rundy poniżej 80, np. 74) grał ze mną ostatnio na turnieju towarzyskim w Hiszpanii. Pierwszego dnia graliśmy razem w jednym flighcie. Ja zagrałem 101 (bardzo słabo, choć okazało się, że nie najgorzej, porównując z innymi), a on chyba 104. Drugiego dnia, przed rundą finałową, poszedł ćwiczyć na driving range, czego normalnie nie robi. Ćwiczył, ćwiczył i … zagrał 116 (ja 97).

Był bardzo sfrustrowany, ale nie połamał kijów, nie rzucał soczystych wiązanek w eter, nie wyżywał się na nikim. Zniósł gorycz porażki z godnością, bo jest na tyle doświadczonym golfistą, że wie, że forma przychodzi i odchodzi, że zdarzają się lepsze i gorsze okresy.

Tak to z tym golfem jest

Co robić, gdy ciemna strona mocy bierze górę?

Najłatwiej – nie liczyć uderzeń. Schować score card (czyli kartę wyników, gdzie zapisujemy liczbę uderzeń na każdym dołku) głęboko do torby golfowej i nie tylko nie sumować, ile wykonaliśmy uderzeń, zanim piłeczka wpadła do dołka, ale wręcz o tym nawet nie myśleć, a już na pewno nie zapisywać.

Najtrudniej – uśmiechać się do kolegów i do samego siebie. Cieszyć się pogodą, towarzystwem, co którymś, nawet pojedynczym uderzeniem, które nam wyszło. Ale to jest wielka sztuka – nauczyć się dystansu do siebie i do swojej gry.

Nie każdy to potrafi!

Wspomniałem o turnieju, w którym niedawno graliśmy z przyjaciółmi.

Parę lat temu, kiedy jeszcze nie mówiło się tyle o zmianach klimatycznych i w początkach listopada było już w Polsce zimno, smutno i szaro, koledzy wymyślili, że to jest dobry termin, żeby zagrać w golfa w Marbelli.

11 listopada, odzyskanie niepodległości przez Polskę, długi weekend, czemu nie obchodzić tego święta, grając w golfa, z należytym szacunkiem, w ciepłym, ładnym miejscu, na pięknych polach?

Idea się przyjęła i choć za pierwszym razem przyjechało tylko kilkunastu zapaleńców, to w tym roku było już nas czterdzieści parę osób. Na finałowy dzień zawodów, rozgrywany na super polu Finca Cortesin, wszyscy ubrali się w biało-czerwone stroje. Było miło, sportowo, sympatycznie, trochę narodowo i wzniośle.

Przyjemnie było patrzeć z góry (bo teren mocno pagórkowaty), jak na różnych dołkach w oddali poruszają się biało-czerwone figurki graczy.

Można świętować w kraju, można za granicą. Można iść na marsz czy manifestację, można na golfa. Może więc namówić narodowców, żeby zamiast robić zadymy, ubrali się w barwy narodowe, chwycili kije, ale nie takie zwykłe, drewniane, tylko te do golfa i w zgodzie oraz z uśmiechem rywalizowali sportowo, promując jednocześnie Polskę na arenie międzynarodowej?

Sezon golfowy powoli się w Polsce kończy.

Co prawda grałem ostatnio z przyjaciółmi na Lisiej Polanie, a był to już 16 listopada. Temperatura wynosiła 15 stopni, słoneczko łaskotało nas, co pewien czas wyglądając zza chmur. Może to ocieplanie klimatu nie jest takie złe dla nas? Nie wykluczam również, że jeszcze zagram w tym miesiącu, a może nawet w grudniu, jeśli temperatura nie spadnie poniżej 10 stopni, bo jestem zmarzluchem, a dodatkowo nienawidzę grać, mając na sobie pięć warstw ubrań. Tak czy inaczej, nie liczę na większą liczbę rund golfowych u nas w kraju przed wiosną kolejnego roku. Może uda się namówić paru kolegów i wyskoczyć gdzieś, gdzie dzień dłuższy i temperatury bardziej sprzyjające, ale na razie brak planów.

Trzeba więc powoli zacząć dokonywać rachunku sumienia golfowego, podsumowywać rundy, porażki, sukcesy i zaczynać myśleć o przyszłym roku i kolejnym sezonie golfowym.

Idą Święta. Będą prezenty i życzenia.

Do grzecznych przyjdzie Święty Mikołaj z torbą prezentów.

Do niegrzecznych też może przyjdzie, ale oni pewnie dostaną tylko rózgę albo stare, używane piłeczki golfowe.

Na jakie dary możemy liczyć, wiedzą tylko elfy, On i może nasi najbliżsi, bo możliwe, że będą o to przez Niego pytani.

Ja zamierzam napisać list do Świętego Mikołaja z prośbą o nowe kije golfowe.

Lica główek kijów golfowych, które są z poprzecznymi rowkami, żeby mieć z piłką lepszy kontakt w czasie uderzenia i żeby móc nadawać jej pożądaną rotację, mam już tak starte i prawie gładkie, że aż wstyd.

Ale to drogi prezent, a ja dodatkowo byłem trochę niegrzeczny w tym roku, więc za bardzo na taki podarunek nie liczę. Niewykluczone jednak, że dostanę jakiś album z ładnymi zdjęciami pól golfowych, na których jeszcze nie grałem, albo jakąś fajną książkę na długie zimowe wieczory.

Święty Mikołaj zadba o prezenty, a najbliżsi o życzenia.

Może właśnie wtedy wpadnie wam w ręce ten felieton, więc ja śpieszę z życzeniami już dziś:

Nie przejmujcie się słabą grą, złymi wynikami. Nie frustrujcie się. Nie łamcie kijów.

Golf uczy pokory, bo jak mówią klasycy: „To bardzo łatwa gra, w którą bardzo trudno się gra.”

Życzę wam dobrych wyników, przyjemności z gry, miłych i sympatycznych partnerów, obniżenia handicapu i wielu wygranych turniejów.

Życzę wam pogody ducha i uśmiechu, nawet jak nie uda się uderzenie albo wręcz cała runda.

Życzę wam i sobie zagrania na wielu nowych, przepięknych polach na całym świecie.

Życzę wam i sobie powstania nowych pól w Polsce.

Święta szybko miną. Przyjdzie sylwester i znowu będzie okazja do podsumowań – z jednej strony oraz planów, obietnic, zobowiązań i przyrzeczeń – z drugiej.

Nie przesadzajcie z tymi deklaracjami.

Robimy je lekko oszołomieni bąbelkami, nie do końca zdając sobie sprawę z ewentualnych konsekwencji pochopnie składanych deklaracji albo raczej zdając sobie sprawę z braku konsekwencji w przypadku niewywiązania się z własnych słów. Poza tym życie już chyba nas wszystkich nauczyło, że wielokrotnie w przeszłości obiecywaliśmy coś sobie i najbliższym i różnie potem bywało z realizacją tych obietnic.

Zresztą postanowienia noworoczne to tylko słowa, a w życiu liczą się czyny.

Nie zmarnujcie więc kolejnego roku i nie obiecujcie sobie, że zacznijcie grać w golfa, tylko naprawdę zacznijcie.

Nauczycie się reguł, które warto stosować również w codziennym życiu.

Poznacie wielu nowych, wspaniałych ludzi.

Będziecie zdrowo spędzać czas na łonie natury, w pięknych miejscach.

Nauczycie się także jak znosić gorycz porażki i radzić sobie ze stresem.

Bierzcie się za golfa.

Nowy sezon nadchodzi wielkimi krokami.

Happy New 2020 Year!!!!

 

Pozdrawiam

Pasyn

Instagram: Traveling4golf

Facebook: Fanpage – Pasyn travelling4golf

Twitter: Pasyn1

E-mail: w.pasynkiewicz@upcpoczta.pl

 

 

You may also like

Comments are closed.