Zadzwonił do mnie mój wydawca. „Posłuchaj”, rzekł po wymianie standardowych uprzejmości, „masz pisać o golfie. O golfie – rozumiesz?
O tym, jaki to jest społecznie nośny sport i rekreacja w jednym, o tym, że uczy zasad, poszanowania prawa, że jest zdrowy, że zbliża ludzi. O tym, że gdyby wszyscy grali w golfa, to świat byłby lepszy. Czy to trudne? Nie chcę tekstów o polityce, respiratorach, pogodzie, jesieni, a w szczególności twoich głębokich przemyśleń o koronawirusie, selekcji naturalnej i grożących nam innych katastrofach”.
„Szefie”, udało mi się przerwać mu na chwilę, „nie mogę w kółko pisać o tym samym. Przecież napisałem już ponad dwadzieścia felietonów, jaki ten golf jest wspaniały. Daj mi co pewien czas nawiązać do tego, co się dzieje wokół nas, a dzieje się przecież dużo. Daj szansę wpleść opowieści o golfie w realia dnia codziennego, w normalne życie, które toczy się wokół nas”.
„Nie”, padła krótka i zwięzła riposta, „masz przerwę do wiosny”.
Trochę smutno mi się zrobiło, nie mogę tego ukryć. Ale tylko trochę. Raz, że piszę społecznie, czyli nie biorę za to kasy, dwa, że zgłosił się do mnie ELLE MAN i zaproponował cykl felietonów o golfie, trzy, że jak tu nie nawiązać czasami do drugiej fali epidemii, praw kobiet i możliwego weta, choć dziś to już nieaktualne. Co będzie, tego nie jestem całkiem pewien, bo chodzą słuchy, że pani magister dostała (nieoficjalne na razie) polecenie, żeby zbadać, czy ta cała sytuacja z unijną praworządnością aby na pewno jest zgodna z polską konstytucją. Jak znam życie, a trochę znam, wyjdzie jej, że nie jest.
Nie wróży to nic dobrego. Wiosna coraz bliżej, dni będą dłuższe, cieplejsze i ludzie wyjdą na ulice jak dwa razy dwa to cztery. Kazałem więc żonie, póki co, oflagować mieszkanie od środka, powołać tymczasowy, wewnętrzny komitet przed strajkowy, przyszyć do podszewek kurtek parę czerwonych błyskawic, tak żeby w konspiracji móc się łatwo rozpoznawać w tłumie – kto nasz, a kto z pałkami teleskopowymi, i zbierać chrust, papier toaletowy i zapasy konserw oraz wody, jak się zacznie. A pewnie się niedługo zacznie. Wieczorami zasłaniamy okna w domu, zatykamy watą szpary pod drzwiami i cicho, po cichutku trenujemy na głosy dość znaną ostatnio piosenkę Erica Prydza – Call on me, cover Cypisa z polskim tekstem. Żonie to się nawet podoba, bo słyszy wyraźne podteksty seksualne, ale ona młoda jeszcze, trochę niekumata i wszystko kojarzy jej się z seksem.
No to po kolei, choć bez gradacji, bo sam tak naprawdę nie wiem, co ważniejsze.
-
SARS COVID-19
Nabrałem szacunku do koronawirusa. Październik i listopad zrobiły na mnie wrażenie. Liczba wykrytych, zarażonych osób powoli zbliżała się do 30 tys. przypadków dziennie. Jeszcze gorzej przedstawiała się statystyka zgonów, przekraczając 600 na dobę. Zaczęło to wyglądać poważnie. Ze śmiechem wspominałem 300 zakażeń dziennych na wiosnę, lockdown i m.in. zakaz wstępu do parków i lasów, nie mówiąc o zamknięciu pól golfowych. Teraz trochę powiało grozą. Nie to mnie jednak naprawdę zmartwiło. Liczba zakażeń, choć poważna, wydaje mi się mniej złowieszcza, niż utrata dochodów przez tysiące ludzi, nie mówiąc o spadku PKB i rosnącej dziurze w budżecie kraju. Po raz drugi zamknięte bary, kawiarnie, restauracje, kina, teatry, w praktyce hotele, sanatoria, galerie handlowe, duże sklepy meblowe, kluby fitness, baseny i parki rozrywki. Nie działają firmy eventowe, nastąpił drastyczny spadek przychodów w przewozach autokarowych i firmach taksówkowych. Kabarety, artyści, piosenkarze generujący znaczącą część przychodów z występów mogą występować i śpiewać sobie w domu. A biura podróży?
To wszystko to setki tysięcy etatów, czytaj: parę milionów ludzi bez pracy, bez dochodów. A ich dzieci, rodziny? Łatwo powiedzieć – życie człowieka jest najważniejsze. Zróbmy wszystko, absolutnie wszystko, żeby umarło jak najmniej osób. Nie dziwię się więc rządom różnych państw, że wprowadzają wszelkie możliwe restrykcje. Raz, że ograniczenie kontaktów między nami na pewno ogranicza rozprzestrzenianie się tego wrednego mikroba, dwa, że rządy muszą coś robić. Szczerze? Nawet trochę mi ich żal. Nie zrobią nic – ludzie oskarżą ich, że nie działają i wirus panoszy się w najlepsze; wprowadzają lockdown – ludzie się skarżą, że tracą dochody, biznesy, dorobek życia. Tak źle i tak niedobrze.
Mój kolega i współpracownik w jednej osobie, Michał, wymyślił dość prostą rzecz – trzeba zrobić referendum w każdym kraju i zapytać obywateli, czy:
- głosują za tym, żeby nie było żadnego lockdownu, żeby ograniczenia wynikały tylko i wyłącznie z osobistej odpowiedzialności ludzi – maseczki, maksymalna higiena i wyjątkowa ostrożność. Mogłoby to skutkować tym, że w pół roku, może rok, zachorowałoby 60-70% społeczeństwa, co oznaczałoby, że umarłoby znacznie więcej ludzi, choć nie sądzę, żeby zmienił się odsetek śmiertelności, nieprzekraczający w skali świata 2,2%. Ofiary to, w większości niestety, nasi rodzice, dziadkowie i osoby z chorobami współistniejącymi. Kraj funkcjonowałby jednak normalnie, bez lockdownu, nikt nie straciłby pracy, dochodów, godności, poczucia własnej wartości, bezpieczeństwa socjalnego i czasem dorobku życia;
- głosują za tym, żeby było tak, jak jest, a może nawet żeby ograniczenia były jeszcze większe.
Co zrobić? Jak postąpić? Jaką strategię przyjąć?
Tego nie wie chyba nikt. Wszyscy błądzą, działają po omacku, usiłując wykazać się jakimś planem, czasem zupełnie bezsensownym, jak np. zamykaniem pól golfowych czy restauracji po godzinie dwudziestej pierwszej, tak jakby wirus uaktywniał się dopiero wieczorem. Głupot, bo trudno to inaczej nazwać, braku logiki, przypadkowych, nieuzasadnionych czy nieprzemyślanych decyzji jest dużo więcej i pewnie wszyscy wiedzą, co mam na myśli.
Ostatnio leciałem do Istambułu. Samolot pełny, może ze dwa miejsca niezajęte. Podali posiłek i wszyscy zdjęli maseczki. Sto pięćdziesiąt osób siedzących w ciasnych rzędach po trzy osoby koło siebie. A usiąść w dwie osoby przy stoliku w restauracji, nawet w odległości paru metrów od siebie, nie wolno.
Problem zasadniczy jednak, wracając do ewentualnego referendum, jest dużo głębszy i poważniejszy. Dotyka podstawowych wartości, etyki i zasad: czy można poświęcić życie choćby jednego człowieka dla dobra ogółu? Na ile i w jakim stopniu możemy my decydować za innych? Co się stanie jak 51% społeczeństwa powie: życie ma się toczyć normalnie, choć słabsi i starsi muszą umrzeć, trudno; a 49% powie: lockdown, godzina policyjna, całkowity zakaz wychodzenia z domu, bo życie jednego człowieka jest wartością najwyższą, a tylko takie działanie ma szansę to życie uratować.
Trudne pytania. Odpowiedzi brak.
-
Pani magister i prawa kobiet
Byłem na marszu. Na tym, gdzie prawie sto tysięcy młodszych i starszych (choć tych pierwszych było zdecydowanie więcej) ludzi mówiło, tańczyło, śpiewało i krzyczało: „precz od naszych macic”, „precz od naszej wolności wyboru”. Trochę demonstracja, trochę happening, bardzo wyraźne i publiczne powiedzenie: NIE. Nie ma naszej zgody na to, żebyście decydowali o tym, jak mamy żyć, co nam wolno, a czego nie, jeśli dotyczy to nas, naszych ciał, naszego zdrowia i własnej odpowiedzialności. Na ile i w jakim stopniu większość może narzucić swoje prawa i swoją wolę mniejszości? Przecież to nie było tak dawno, jak Mao wprowadzał rewolucję kulturalną w Chinach, jak Czerwoni Khmerzy narzucali swój pomysł na życie i funkcjonowanie całemu społeczeństwu, jak Ajatollah Chomeini nakazał prawo szariatu i wyprowadził na ulicę bojówki pilnujące przestrzegania zasad fundamentalnego i radykalnego prawa muzułmańskiego.
Czy niewielka przewaga w sejmie i dublerzy określający co jest, a co nie jest zgodne z konstytucją, mają prawo decydować o wszystkim i narzucać swoją wolę, religię i sposób postępowania? Jesteśmy krajem katolickim, więc równie dobrze można by nakazać wszystkim codzienną, obowiązkową poranną modlitwę przed rozpoczęciem pracy.
Nie chcę powiedzieć, że jestem zwolennikiem przerywania ciąży na żądanie. Nie jestem. To nie jest metoda antykoncepcji. Ale kazać kobiecie chodzić w ciąży po gwałcie albo nosić w łonie zdeformowany, niezdolny do życia czy nawet martwy płód? Nauka nie odpowiedziała do tej pory na pytanie, kiedy zaczyna się życie – czy w momencie poczęcia? Połączenia dwóch komórek? Czy po wykształceniu narządów wewnętrznych? Czy w momencie powstania świadomości? Skoro nauka tego nie wie, to pozostaje wiara, ale wiara nie może być narzucana z góry wszystkim. To jest świadoma decyzja kobiety. Jej i tylko jej. Chce urodzić dziecko z zespołem Turnera, Klinefeltera, Pataua czy Edwardsa, to jej decyzja, jej wybór, jej heroizm. Nikt nie może jej tego zabronić, ale i nikt nie może jej tego nakazać. Tak jak nikt nie może kazać nam chodzić na msze święte lub na to nie pozwolić.
Może (może?) inna byłaby sytuacja, gdyby państwo dało wsparcie, pomoc. Fundusze, rehabilitacja, finanse i właściwa opieka społeczna. Ale państwo nie daje, bo trudno nazwać marne grosze przeznaczane na niepełnosprawne dzieci wsparciem i pomocą. Jednocześnie państwo może kazać, pani magister może kazać: masz się wyrzec normalnego życia dla siebie i swojego dziecka, masz żyć w biedzie i upokorzeniu, masz przyjąć jałmużnę, którą oferujemy, i masz urodzić! Nawet jeśli ty i twoje dziecko będziecie cierpieć, a dziecko umrze po roku czy po paru latach.
To strasznie trudna decyzja dla kobiety, małżeństwa – jak postąpić, ale to ich decyzja i to oni biorą za nią odpowiedzialność i ponoszą jej konsekwencje.
Niech tak zostanie.
-
Polska, Europa i praworządność
Z 27 krajów będących członkami Unii Europejskiej tylko dwóm – Polsce i Węgrom – przeszkadzał zapis w projekcie powiązania funduszy z przestrzeganiem prawa. Podobno Łukaszenka chciał się dołączyć do propozycji weta, ale zaufani podpowiedzieli mu, że Białoruś nie jest jeszcze członkiem Wspólnoty, a dodatkowo nie ma pewności, czy został wybrany na prezydenta w sposób demokratyczny, więc się po cichu wycofał. Nasi głośno krzyczeli „weto albo śmierć”, ale zdrowy rozsądek i woreczek srebrników na horyzoncie na szczęście zrobiły swoje. Co będzie dalej – zobaczymy. Sędzia Tuleja ma wezwanie do prokuratury i to bynajmniej nie w charakterze świadka. Proces polityczny w demokratycznym (wydawałoby się) państwie? W sumie jednak mało mnie to dziwi. Nasza perełka narodowa, największy koncern paliwowy, na wiosnę przymierzał się do zakupu sieci dyskontów spożywczych. Żabka w rękach CVC – private equity, zarządzającego kapitałem 82 mld dolarów, z siedzibą w Luksemburgu; Biedronka nalży do Jeronimo Martins (Portugalia), a LIDL do naszych zachodnich sąsiadów. Czas więc chyba najwyższy, żeby stworzyć sieć sklepów narodowych, tylko dla nas, dla Polaków i gdzie może będą tylko polskie produkty. Tu chyba trochę przesadziłem, ale tak się podnieciłem tym modnym ostatnio słowem „narodowy”, że utraciłem na chwilę zdolność trzeźwego i racjonalnego myślenia. Ze spożywczakami nam, znaczy Orlenowi, się nie udało, to kupił wpierw Ruch, a zaraz potem największego wydawcę prasy lokalnej w naszym kraju, czyli Polska Press. Orlen to spółka skarbu państwa, więc trochę jakby nasza – narodowa. Kupił więc za nasze pieniądze. Nie znam się na paliwach, ale jak patrzę na kurs giełdowy potentata z Płocka, to odnoszę wrażenie, że w paliwach mu nie idzie. Może w takim razie dobrze, że dywersyfikuje działalność i bierze się za gazety, skoro z żywnością nie wyszło…
Ja tu sobie żarty stroję, a przed nami naprawdę poważne sprawy. Teraz na tapecie mamy mandaty. Wczoraj dostałem takiego mema – idzie sobie pani ulicą, podchodzi do niej policjant (jeden z tych, co chronią i pomagają, a nie jakiś z pałką teleskopową, po cywilnemu na dodatek) i mówi: „Mandat 100 zł za przekroczenie prędkości”. „Panie policjancie”, odpowiada zdzwiona kobieta, „przecież ja piechotą, a nie samochodem”. „Trudno”, odpowiada władza, „może się pani w sądzie odwoływać”. Tak więc policja, która ma chronić, pilnować porządku i działać na zlecenie wymiaru sprawiedliwości, zastąpi sądy w wymierzaniu kar obywatelom. I tak to pewnie będzie wyglądało, bo ilu nastolatków czy emerytów zdecyduje się na wynajęcie adwokata i sprawę przed sądem za niesłusznie wypisany mandat, nie mówiąc kosztach próby odzyskania utraconej stówy.
Nie cieszyłbym się więc zbytnio z tych obiecanych unijnych pieniędzy, bo ani się obejrzymy, jak nam zaczną je ograniczać lub cofać za kolejne łamania prawa.
No i proszę co mi się napisało.
Może i rację miał mój wydawca, że powinienem skoncentrować się na golfie, zamiast poruszać tematy, na których się nie znam, nie rozumiem, a co gorsza pewnie je źle interpretuję.
Patrzę jednak na początek nowego roku, na to, co się dzieje wokół nas i co może przynieść ten 2021 i zbytniego optymizmu nijak nie mogę z siebie wykrzesać, choć z natury jestem pogodnym człowiekiem i większość rzeczy widzę w różowych barwach.
Jest jednak rzecz, która cieszy mnie niebywale, i choć nie powinienem tak mówić, bo jest wynikiem lockdownu, to nie mogę się pohamować. Mam na myśli natężenie ruchu na drogach. Jeżdżę do pracy jak trzydzieści lat temu, kiedy ulice były puste, a o korkach to się słyszało tylko w telewizji i trudno było zrozumieć, jak można mieć trzypasmową jezdnię, a mimo to odcinek paru kilometrów pokonywać nieomalże w godzinę albo dłużej.
Może będzie jak w tym dowcipie. Salcia przyszła do rabbiego i mówi: „Rabbi, mojego Icka pszczoła użądliła w przyrodzenie. Zrób proszę tak, żeby ból minął, a obrzęk pozostał”.
Może więc pandemia minie, a korków na ulicach nie będzie…
Znowu się rozmarzyłem, czyli pora kończyć.
Niech koronawirus omija was z daleka, niech epidemia się skończy.
Bądźcie dobrzy i życzliwi dla innych, a oni będą tacy dla was.
No i oczywiście zacznijcie grać w golfa, bo to piękna gra
(Ha! Jednak trochę napisałem o golfie!).
Pozdrawiam
Pasyn